czwartek, 24 listopada 2011

O Wakacjach-Kraków

Jak już kiedyś wspominałam lepiej mi się pisze o wakacjach, po jakimś czasie, jak zaczynam tęsknić za kolejnymi, jak wspomnienia ułożą mi się już w głowie. W tym roku nie było długich wakacji, nie było też mojej ukochanej Azji, ani prywatnie, ani służbowo, po raz pierwszy, od...hmm? wygląda na to, że siedmiu lat! Planowaliśmy wyjazd do Tajlandii i Kambodży na Święta i Sylwestra, ale zrezygnowaliśmy ze względu na powodzie, pojedziemy w przyszłym roku, albo do Wietnamu, albo do Chin, zobaczymy, co się uda najlepiej zorganizować.
W tym roku spędziliśmy trochę więcej czasu w Polsce, w końcu, bardzo się z tego cieszę, przez ostatnich kilka lat udawało mi się pojechać najwyżej raz, w tym roku dwa razy, udało mi się również spędzić trochę czasu z Werą, za którą bardzo tęskniłam, a ciągle było nam nie po drodze, no i oczywiście z moją rodziną. Udało mi się też pokazać X trochę więcej Polski, nie tylko Trójmiasto i Trójmiasto, spędziliśmy kilka dni w Krakowie.

Kraków kocham od zawsze. Pierwszy wypad, dosłownie wypad, bo miał miejsce podczas mojej ucieczki z domu, jak miałam 13 lat (sic!), był króciutki, zaledwie dwa dni i rozbudził ochotę na więcej.

Kolejne wyjazdy, zawsze bardzo udane, z Madzią i Maćkiem i zawsze ze wsparciem Maćka rodziny (dach nad głową i doskonałe towarzystwo do szlajania się po knajpachJ), ale od ostatniego minęło już sześć lat.
Cieszę się, że Ruda przeprowadziła się do Krakowa, bo to fajne miejsce i super było ją odwiedzić.
Dodatkowo moja przyjaciółka mieszka spacerkiem przez Wisłę na Kazimierz, więc baza wypadowa idealna do zwiedzania miasta.



Muszę powiedzieć, że jak byłam poprzednio w Krakowie, na Kazimierzu dopiero „zaczynało się dziać”, było już kilka knajp, ale też dużo bezdomnych i masę zaniedbania. Teraz, coraz więcej odnowionych budynków, masę restauracji i barów i nic tylko się włóczyć po okolicy.

Zawsze kiedy obcokrajowcy pytają o Polskę i co odwiedzić odradzam Warszawę i doradzam Kraków, za urodę, za klimat, za, to, że centrum jest kompaktowe i można łazić do woli, a transport w Polsce do najłatwiejszych bez znajomości języka nie należy.
Nie jestem wielką fanką chodzenia po muzeach, wolę gubić się w uliczkach miast i odkrywać coś dla siebie, dodatkowo, akurat w Krakowie trochę po muzeach chodziłam i to z moją Madzią, która jest po muzealnictwie i Maćkiem, który ma lekkiego świra na punkcie historii, więc ciężko było by powtórzyć takie doświadczenie. Mając ograniczony czas i do wyboru zwiedzanie zamku lub wycieczkę do Wieliczki (jedno i drugie już wcześniej widziałam) namówiłam męża na Wieliczkę, bo myślę, że to przeżycie trudne do powtórzenia gdziekolwiek indziej.

X chciał jechać do Oświęcimia, ale ja od lat odmawiam i dalej będę, wiem czego się spodziewać, ale nie chcę tego oglądać. Nie tylko znam jak każdy z nas filmy i książki, ale też opowieści mojej Babci, która przeżyła obóz koncentracyjny i tam poznali się z dziadkiem. Widziałam też moją przyjaciółkę, wyżej wspomnianą Madzię, która przez kilka dni po wizycie w Oświęcimiu trzęsła się i co i rusz wybuchała płaczem i tyle wrażeń mi wystarczy, już jak to piszę to się spinam.
No więc Wieliczka, wybrałam się po raz kolejny z przyjemnością, pomimo mojej lekkiej klaustrofobii (objawia się wyłącznie w tunelach i wydaje mi się, że nie ma czym oddychać, nie nie wydaje mi się powietrze w tunelach jest stęchłe i jest go za mało), w Wieliczce nie dokucza mi żaden strach, może z racji tego, że oddycha mi się fantastycznie, lepiej niż „na powierzchni”. Od czasu mojej ostatniej wizyty otwarto więcej do zwiedzania i całe przeżycie jest interesujące, poza oczekiwaniem na wyjazd, czas oczekiwania na tę cholerną windę to coś około nieskończoności, zwłaszcza jak człowiek jest głodny.

Nasz pobyt choć krótki był intensywny, dzięki Rudej i jej nieskończonym pokładom energii, wspomaganych tequiląJ Wera ma teorię, że szoty tequili zamieniają człowieka w króliczka duracella (zwłaszcza, gdy każdy zostaje spożyty w nowym miejscu)  i testowała ją na nas, ja przystałam z ochotą i to nie pierwszy raz, mąż mniej ochoczo, bo nie znosi...cytrynyJ

Dodatkowo, jedliśmy dużo dobrych rzeczy i tu bardzo, bardzo polecam dwa miejsca.
Marchewka z groszkiem- fantastyczna, klimatyczna i niedroga restauracja, głównie kuchnia polska. Nie bez powodu ulubiona restauracja Wery, doskonałe domowe pierogi, knedle, kopytka, naleśniki, mięso (kaczka, królik, karkówka, schabowy),  ryby, surówki, do tego wybór gruzińskich win i rzadko spotykanych piw (lane Brackie, piwa Lwowskie, ukraińskie i z Ciechanowa), a to wszystko w stylowym wnętrzu (stare meble, dziergane obrusy), polecam.
(nie mają strony, ale tu kilka zdjęć)
Zazie- francuskie bistro, super miejsce, pyszne jedzenie, zarówno dania główne, jak i desery. Korzystnie cenowo wychodzą zestawy: przystawka, główne i deser, jak na francuską knajpę przystało, niezły wybór win i dobre wino domowe. Polecam z przystawek: kozi ser z konfiturą z cebuli zapiekany w filo i z deserów tartę czekoladową z kasztanami (jedno i drugie kradłam Rudej), ja jak zwykle jadłam mule i były bardzo dobre, generalnie wszystko było smaczne, nie polecam jedynie tarty tatin (była smaczna, ale nie miała nic wspólnego z tartą tatin, ot tarta z ciasta francuskiego z jabłkami na wierzchu, ale nie skarmelizowanymi, pieczona tradycyjnie, nie odwrócona).
Jako, że żyję na kulturalnej pustyni, podczas wyjazdów staram się nadrabiać, nie tylko jeżeli chodzi o teatr, operę czy balet, ale również kino. Niestety niewiele filmów trafia na Cypr, głównie durne amerykańskie komedie i filmy akcji.
Wybraliśmy się na dwa filmy i jeden z nich zdecydowanie uważam, za najlepszy jaki widziałam w tym roku i na razie nie zapowiada żeby coś miało zmienić moją opinię.

Melancholia...lubię Von Triera, za Przełamując fale, który uważam, za jeden z najlepszych filmów, jakie widziałam, lubię go za Tańcząc w Ciemnościach z moją ukochaną Bjork i za pokazanie, że musical może być poważny, nie widziałam Antychrysta, więc nie mogłam go znielubić ( z resztą do póki nie zobaczę, to nie wiem czy jest za co, po prostu czytałam, że jest słaby, na blogach, które cenię), a za Melancholię lubię go jeszcze bardziej. To rzeczywiście piękny koniec świata, namalowany tak, że zapiera dech w piersiach i to obraz, nie historia najbardziej urzeka. Z drugiej strony historia, też niebanalna, oglądamy nadchodzący koniec świata i obserwujemy jak w obliczy nieuchronnej katastrofy zachowują się dwie bardzo bliskie sobie osoby, dwie siostry-Justine i Claire. Historie sióstr dopełniają się, ukazują nam jak różnie można odbierać to samo zdarzenie i, że ktoś, kto jest raczej mało stabilny emocjonalnie i trochę oderwany od rzeczywistości, jak Justine,  potrafi w obliczu tragedii zachować zimną krew, natomiast racjonalna Clair, nie będąc w stanie kontrolować rzeczywistości, co zwykle leży w jej naturze, panikuje i zupełnie traci spokój. Dodatkowo, nie wiem czy zamierzenie, von Trier pokazał siłę kobiet, ich empatię i zdolność walki wbrew przeciwieństwom losu, kiedy mężczyźni wybierają łatwą drogę ucieczki.

Bardzo polecam!
Kieł
Czytałam o tym filmie na kilku blogach i chciałam go zobaczyć. Ten film jest kolejnym przykładem na to jak kiepsko na mojej małej wyspie z filmami, przecież to film grecki! Może jest zbyt szokujący by pokazać na Cyprze, a może nie wystarczająco głupi, ciężko określić.

O kle trudno powiedzieć, że mi się podobał, zakończenie seansu sprawiło, że siedzieliśmy w kinie z otwartymi gębami, dosłownie, nie ruszaliśmy się przez jakiś czas, potem na pytanie X czy mi się podobało, opowiedziałam, że jeszcze nie wiem, a potem, przez kolejne dwa dni łapaliśmy się co i rusz na tym, że o filmie rozmawiamy. Kieł szokuje i przeraża i daje do myślenia. Jeżeli nie chcecie wiedzieć o czym jest film, nie czytajcie dalej.
Otóż ojciec zamknął swoją rodzinę w posiadłości, w imię ochrony przed niebezpieczeństwami świata na zewnątrz, mieszka tam jego trójka już dorosłych dzieci i żona, on jest jedynym, który ma kontakt ze światem zewnętrznym, jeździ do pracy, przywozi żywność (usuwając wcześniej etykiety) , w spisku pomaga mu żona.
Dzieci spędzają cały swój czas na gimnastyce, przedziwnych grach, które wymyślają, na podziwianiu przelatujących samolotów i oczekiwaniu, aż któryś spadnie (rodzice podrzucają czasem plastikowe modele do ogrodu). W domu nie ma telewizji, telewizor służy do oglądania filmów, które sami kręcą i to przy wyjątkowych okazjach, matka ma ukryty w szafce nocnej telefon, który podłącza wyłącznie kiedy musi się skontaktować ojcem. Rodzice wymyślają znaczenie i zastosowanie „trudnych” słów, takich, których dzieci nie powinny znać lub mają nigdy nie poznać, ocean to fotel, cipka to lampa, a zombie to mały, żółty kwiatek i tak mogłabym dalej wymieniać. Dodatkowo rodzice uznają potrzeby seksualne syna (o dziwo o córkach nie myślą) i raz w tygodniu przywożą mu dziewczynę (co ostatecznie ma opłakane skutki), ich akt seksualny jest krótki i czysto zwierzęcy, ot zaspokojenie potrzeb. Najbardziej dramatycznym wydarzeniem jest pojawienie się w ogrodzie kota, potwornej bestii z zewnątrz.
Dzieci mają żyć w zamknięciu, do czasu, kiedy wyrośnie im tytułowy kieł-znak, że są gotowe, aby poradzić sobie ze światem. Widać narastające w nich napięcie i ciekawość, pomieszaną ze strachem, w końcu świat jest niebezpieczny, a jeszcze bardziej ich surowy ojciec, wprowadzający dyscyplinę twardą ręką.  Podczas oglądania filmu miałam naprawdę mieszane uczucia, przerażenia, wstydu, czasem wrażenie przerażającego komizmu niektórych sytuacji, ale Kieł polecam, miał szokować i szokuje, ale jest w nim też coś więcej.
cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz