niedziela, 19 grudnia 2010

luźne myśli...c.d.

Jak obiecałam, odnalazłam "Ogród wiecznej wiosny", żeby zaprezentować fragmenty. Czy tylko mi się wydają koszmarnie egzaltowane i wymęczone?

"Pocałunki spływały im na ubranie, na jego koszulę, na damski sweterek, sypały się na spódnicę i pasterskie spodnie. Przetaczały przez pastwiska, tworząc rzekę, na której brzegach szeleściły polne dzwoneczki, owce gasiły pragnienie, skakały żaby, a w jej wodach słońce rozdzielało się na tysiące słonecznych ostrzy. Nie potrzebowali tlenu, starczały im same usta. Nie dotykali się tak, jakby dane im było już się spotkać-dotykali się tak, jakby dzieliły ich tysiące kilometrów. Stracili równowagę i upadli na miękką murawę, nie rozluźniając uścisku. Psy szczekały obok, ale oni nie przestawali, okrywając się rzeką pocałunków, aż Olvido brakło tchu. Wówczas podniosła się, otrzepała spódnicę, i jak młoda dziewczyna umknęła od własnych emocji w kierunku szpalerów sosen, gdy tymczasem Ezequiel czuł, że nieposkromiona siła rozrywa mu jądra, a nasienie zmienia się w opadające płatki śniegu."

I jeszcze, na przykład:

"Na miasto spadła plaga cykad osadzona w musztardowym powietrzu jak na latającym dywanie. Santiago znajdował owady brzęczące w kątach sypialni starego proboszcza i uśmiercał je uderzeniem miotły. Potem siadał obok łóżka chorego, by znów zająć się swoimi wierszami, których wersety kryły tęsknotę za ciałem i imieniem splamionym zielonymi oczami zdrajców. Czasami wino brało górę i usypiało go. Śnił o setkach cykad śpiewających requiem i budził się wśród jęków i łez, wtulony w brzuch ojca Rafaela, jakby to był ten ksiądz sprzed roku, gruby i zażywny, a nie mizerota, w którą się przeobraził. Jeszcze w półśnie proboszcz pocieszał go po łacinie, aż smutek chłopca mijał zupełnie i razem się modlili popołudniowymi pacierzami."


czwartek, 16 grudnia 2010

Krwawa Afryka


“Hotel Ruanda” stał na naszej półce z filmami już od jakiegoś czasu, pożyczony od teścia i czekał, aż dojrzejemy. Mieliśmy „jakieś” pojęcie o filmie, więc zazwyczaj nie byliśmy w humorze, żeby się za niego zabrać. Ten dzień, a w zasadzie wieczór nastąpił wczoraj i był to naprawdę dobrze spożytkowany czas. Film jest bardzo dobry, jak i bardzo ciężki. Oparty jest na wydarzeniach, które miały miejsce w połowie lat 90-tych w Ruandzie.
Społeczeństwo Ruandy złożone było z dwóch grup etnicznych, Tutsi i znacznie liczniejszej Hutu, które od dawna żyły ze sobą w konflikcie. Jak dowiadujemy się w jednej z pierwszych scen filmu, mieszkańcy Ruandy za inicjatora podziałów rasowych uznają wcześniejsze Belgijskie władze kolonii. Faworyzowały one Tutsi za bielszą skórę, węższe nosy i większą ogładę i kulturę, wykorzystywali do „lepszych zadań” traktując Hutu jako służalczą masę.
Prawdziwy dramat zaczyna się, kiedy Rwanda odzyskuje niepodległość, a wybory wygrywa przywódca partii Hutu. Zaczynają się czystki etniczne, dochodzi do masowego ludobójstwa.
Na tym, jakże przerażającym tle oglądamy historię głównego bohatera-Paula Rusesabaginy. Paul jest kierownikiem hotelu Des Mille Collines w stolicy Rwandy – Kigali, uprzejmy, wyważony, jego codzienność to kontakty z gośćmi hotelu, a z drugiej strony jednak kontakty i znajomości niezbędne, do zaopatrzenia hotelu w „luksusowe dobra”. Paul, to dobry człowiek, ale wydawało by się, że bez zadatków na bohatera, którym staje się jakby przypadkowo. Nasz bohater nie wierzy, że coś naprawdę złego może się stać, w Ruandzie są wojska ONZ, dziennikarze, prezydent ma lada dzień podpisać traktat pokojowy z Frontem Patriotycznym zawiazązanym przez Tutsi.


W dniu kiedy traktat zostaje podpisany, prezydent ginie w zamachu, co rozpoczyna krwawe wydarzenia. Przywódcy Hutu obwiniają za zamach Tutsi, aby mieć pretekst do wszczęcia rzezi. Spokój świat Paula zostaje zburzony, jego żona jest Tutsi, jak i większość ich sąsiadów, wszyscy  znajdują się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Paul chce chronić swoją żonę i dzieci, ale nie potrafi też odmówić zwracającym się o pomoc sąsiadom i znajomym. Ostatecznie Paul ukrywa w hotelu ponad tysiąc uchodźców i walczy o ich życie. Widać, że znajduje w sobie siłę i upór, jakiego prawdopodobnie sam się po sobie nie spodziewał. Ten jeden człowiek czuje się odpowiedzialny za setki innych, za ich życie i za dodawanie im otuchy. Film pokazuje, jak świat zewnętrzny odciął się od Ruandy, wojska pokojowe są bezsilne, rządy europejskie postanawiają ewakuować swoich obywateli, ale nie oferują pomocy, Afrykanom, nie interesują ich mające tam miejsce zbrodnie. Poza Paulem aktywnie działa, nie zważając na niebezpieczeństwo i koszty  jedynie czerwony krzyż.
I to chyba jest najbardziej przerażające, skoro jeden człowiek mógł tyle zdziałać, znaleźć w sobie tyle odwagi, jakże inaczej mogłyby wyglądać losy przeszło miliona ofiar tego konfliktu z zewnętrzną interwencją? Oczywiście, jak pokazuje historia, taka interwencja, nie zawsze była dobra, a raczej nie zawsze kierowały nią właściwe pobudki. Najczęściej jednak w przypadku krajów, które przez lata były koloniami, scenariusz jest podobny, za czasów wpływów kolonialnych, wszystko wygląda pięknie, panuje względny spokój i kiedy kraj odzyskuje niepodległość, zaczyna się bałagan, jednak jeśli pogrzebie się głębiej widać, że „spokój” jest zawsze osiągany kosztem zwracania przeciw sobie grup etnicznych w danym kraju. Koloniści zostawiają trochę  rozwoju, trochę bałaganu, zazwyczaj bałagan rośnie jak się wynoszą, zazwyczaj z ich winy...
Jeśli ktoś ma ochotę na szczegółową analizę tła historycznego filmu, to zapraszam tutaj:
Analiza ideologiczna filmu 'Hotel Rwanda' Terry'ego Georga, tam dowiemy się znacznie więcej niż z filmu.


Po obejrzeniu filmu zaczęłam się zastanawiać, że Afryka, to  popularny, choć nie koniecznie bardzo wdzięczny temat w kinie ostatnich lat. Powstało wiele naprawdę dobrych filmów, których akcja toczy się w różnych krajach afrykańskich. Doskonały „Constant Gardner”, którego akcja rozgrywa się w Kenii, znakomity, choć może mniej poruszający „Ostatni Król Szkocji”(Uganda),nie zrozumcie mnie źle, film porusza, ale  scenami okrucieństwa, świetną grą aktorską, a nie tak bardzo samą historią jak dwa poprzednie. Idąc dalej, bardzo dobry film sensacyjny „Blood Diamond”w Sierra Leone. Na dokładkę przypomniała mi się, nieco starsza, obejrzana dwa tygodnie temu „Rzymska Opowieść” Bertolucciego, gdzie jedna z głównych bohaterów to uciekinierka z Kenii, jednak ten film osadzony jest w Rzymie i Afryka stanowi jedynie punkt wyjścia historii, filmu, który, niestety mnie rozczarował, a nie oczarował, jak to zwykle w przypadku Bertolucciego bywało.

środa, 15 grudnia 2010

luźne myśli i zgubny wpływ telewizji

Stwierdzam, że zgłupiałam do reszty ostatnio. Niedość, że mieszkam na tej kulturalnej pustyni, to jeszcze sama się ogłupiam, a to za sprawą telewizora! Słusznie, że nie miałam tego cholerstwa w domu (z wyboru) jak mieszkałam sama. Cóż, jak się wprowadziłam do mojego aktualnie małżonka, wielki, płaski telewizor zajmował już centralne miejsce na ścianie, umieszczony tak, aby mógł oglądać mecze z tarasu! Hi hi, tutaj niedoczekanie, ja mam alergię na piłkę nożną i przeważnie X umawia się na randki z kolegami i ogląda u nich, bądź idą do pubu i nie muszę tego znosić. Aby uchronić się przed zgubnym wpływem tego ogłupiającego urządzenia odmówiłam również zakupu kablówki, tudzież satelity i mamy cztery marne kanały, dwa cypryjskie, dwa greckie no i coś tam jeszcze łapiemy z tureckiej strony, ale to brzmi jak mowa syna mojej przyjaciółki Marty(tak przynajmniej twierdzi jej mąż i wini za to niedawny pobyt na Rodos, że niby za blisko Turcji i mały załapał).
No dobra, duży telewizor ma też swoje dobre strony, świetnie się ogląda filmy, prawie jak w kinie, ale z kotem na kolanach i herbatą na stole i  w pozycji pół lub całkiem leżącej, co mi niezwykle odpowiada. Niestety  dopadło nas straszne lenistwo i zalegamy na kanapie ciągle i oglądamy seriale. Oczywiście po pracy, po przyrządzeniu jadła i na szczęście nie zaniedbując całkiem aktywności fizycznej, ale zawsze.  Oczywiście każdemu należy się odrobina lenistwa i to duża przyjemność, ale coś nam się ciężko ruszyć, chyba znak, że zima przyszła i tutaj. Co prawda mamy dalej 18 stopni w ciągu dnia, ale tu to strasznie odczuwam, bo mieszkania niedocieplone, kafle na podłodze w całymi mieszkaniu i ogrzewanie nie to! Potrzebne ciepłe kapcie i herbata.  W desperacji sięgnęliśmy już nawet po Supernatural, mimo, że stwierdziliśmy, że nie jest to najlepszy serial i nie specjalnie mieliśmy ochotę go oglądać, ale z braku laku i to potrafi człowieka wciągnąć, łyknęliśmy siedem epizodów w niedzielę, a co tam, do tego pizza i pomyślałam, że zamieniam się w mojego brata:) (przepraszam braciszku). No dobra, całość tłumaczy też fakt, że mieliśmy trochę kaca, po całkiem z resztą udanej sobotniej imprezie (no może poza moim rozbitym kolanem-wpadłam obcasem w kałużę, wracając do domu,  nad ranem;  kto by się spodziewał, że cholerstwo będzie takie głębokie!) i ciężko było się zmobilizować do jakiejś większej aktywności lub oglądania czegoś bardziej wymagającego niż demony i inne istoty nie z tego świata:)
A tak serio, to w związku ze wspaniałym z resztą prezentem/niespodzianką od mojego jakże kochanego męża, a mianowicie wyjazdem do Polski zaraz po świętach (nawet mi załatwił urlop z moim szefem, ot co!), o czym już doniosłam wszystkim moim znajomym, przeszukuję internet w poszukiwaniu pomysłów na zakup książek. Zawsze jak jadę do domu robię zapasy rozmaitych czytadeł, bo ja nie lubię czytać po angielsku ( w przeciwieństwie na przykład do mojej siostry, która czyta prawie wyłącznie w tym języku) i brak mi Polskiego na codzień.  No i stety/niestety, uświadomiłam sobie, że mam dalej nie przeczytane książki z ostatniego pobytu w Polsce oraz, że ja ostatnio prawie wcale nie czytam! Ok, muszę przyznać, że trochę utknęłam w ostatniej książce, którą czytałam,  ale z wrodzonym uporem postanowiłam ją skończyć. Był to „Ogród Wiecznej Wiosny” i nie wiem czemu, ale znajduję masę dobrych recenzji tego „wybitnego dzieła”na necie. Cóż, możemy przeczytać o „barwnym języku tej wielopokoleniowej sagi” i tym podobne, niezwykle zachęcające frazesy. Dla mnie język może i jest barwny, ale tak egzaltowany, że często zbierało mi się na wymioty. Muszę przyznać, że na korzyść książki przemawia sam historia, naprawdę wciągająca i byłam ciekawa co dalej nastąpi, a że jest to saga, przebrnęłam przez losy kolejnych kobiet i mężczyzny rodu Laguna. Niestety autorce zabrakło środków do opowiedzenia historii, na początku zastanawiałam się, czy to może być wina złego tłumaczenia. Opisy są koszmarne, dialogi infantylne, z czasem czytając rozbudowane porównania uznałam, że tego na tłumacza zrzucić nie można. Cóż szkoda, pomysł dobry, wykonania bardziej niż marne, mogłam lepiej spożytkować swój  czas sięgając po jakąś inną pozycję z mojej półki i mogłam lepiej spożytkować fundusze i ograniczone miejsce w walizce, kupując coś innego.
Żeby nie było, że się czepiam wrzucę kilka fragmentów z opisanej powyżej pozycji jak będę w domu, można się pośmiać. I ...zastanawiam się, czy powinnam się poprawić, czy może zapomnieć o wyrzutach sumienia jak zamieniam się w lenia?

Fragmenty dodane.
Przeszukując internet w poszukiwaniu książek do zakupienia, trafiłam na recenzję najnowszej książki Yanna Martela, wydanej już w Polsce, „Beatrycze i Wergiliusz”. Pomimo, że jedynie „Życie Pi” uważam, za książkę wybitną, „Historia rodziny Roccamatio”, nie przemówiła do mnie specjalnie, a „Ja” było jedynie dobre, choć bardzo ciekawe, nową książkę Martela na pewno przeczytam. Wydawało mi się też, że przeczytałam wszystko, co do tej pory napisał, ale natknęłam się na krótkie, z lekka przerażające opowiadanie  "We ate the children last" Zachęcam do przeczytania, zaciekawiło mnie też to, że ktoś podjął się zrobienia krótkiego filmu na bazie tej historii, a jeszcze bardziej to, że Ang Lee podjął się stworzenia filmu „Życie Pi”. Zaczęłam się zastanawiać, jak taki film będzie wyglądał, sam Lee mówi "How exactly I'm going to do it, I don't know,", "A little boy adrift at sea with a tiger. It's a hard one to crack!". Wiem też, że nawet książka wielu znudziła (mojego małżonka na przykład), choć ja nie mogła się od niej oderwać, i tak  ciężko mi wyobrazić sobie taki film, bo tu w zasadzie nie ma historii, jest chłopiec na morzu, jego myśli i woda dookoła, trochę mało na film, z drugiej strony, wierzę w Anga Lee, w jego wrażliwość i umiejętność pokazywania ludzkich emocji i uczuć, poetyckość scen, więc będę czekać na efekty jego pracy z niecierpliwością.
Odmóżdżona Ja.
P.S. U kolegi na blogu znalazłam doskonały pomysł na świąteczne prezenty:)



środa, 8 grudnia 2010

Polacy mają depresję totalną, dlatego, że nie ma słońca...

Parafrazując Kazika zaczęłam, bo jakoś tak się składa, że w tym okresie zawsze mnie dopada „zimowa deprecha”. Nie wiem na czym to polega, bo klimat zmieniłam na zdecydowanie cieplejszy i bardziej słoneczny, może mam to we krwi?Choć pewnie przyczyny są inne, w Polsce to był brak słońca i szarość zaokienna, tutaj chyba tęsknota za zimą (bo przecież są też piękne zaśnieżone, słoneczne dni!) i  za świętami.
Wigilia 2008 u moich rodziców

X i moi znajomi z Cypru chodzą po wodzie i nadziwić się nie mogą:)
Tutaj chyba nigdy Bożego Narodzenia nie poczuję, zawsze opowiadam moim znajomym, że polska Wielkanoc nie może się równać z tutejszą, ale Boże Narodzenie polskiemu do pięt nie dorasta. Wszystko po trochu się na to składa, pogoda nie ta, ludzie nie ci i tradycje też nie. W Polsce te święta są takie ciepłe i rodzinne i uroczyste, dłuugie przygotowania pysznego jedzenia, pachnąca choinka, śnieg za oknem, dom pełen ludzi, hałasu, śmiechu, opłatek, gotowanie i pieczenie,jedzenie, picie, gadanie, no i „pasterka”. Co roku tradycyjnie spotykamy się ze znajomymi o północy, kiedyś po prostu składaliśmy sobie życzenia i przechadzaliśmy się po centrum Gdyni popijając piwko , od wielu lat spotykamy się u znajomych w Blues Clubie i tam świętujemy.

pasterka 2004, jakie z nas dzieci były!
doroczna, niestety wymarła, tradycja grupowych seansów "Władcy Pierścieni"

Wielu Cypryjczyków w ogóle nie obchodzi Wigilii, dopiero w pierwszy dzień Świąt spotykają się na lunch, na szczęście moja rodzina tutaj obchodzi wigilię, na nieszczęście, głównym daniem jest ...Indyk, nie ma uszek i barszczu, sałatki i innych pyszności.  Nie ma pachnącej choinki i prezentów. W zeszłym roku uparłam się i znaleźliśmy prawdziwą choinkę i postawiliśmy u nas w mieszkaniu, dla chcącego...w tym roku trochę się boję, że główną ozdobą choinkową będzie wspinająca się na nią kota, a zabawki, to będą jej zabawki, w każdym kącie mieszkania, ale trudno, kto nie ryzykuje...
Na "dobicie" człowiek dostaje Sylwestra na Cyprze...rodzinna kolacja, a potem! można iść do znajomych grać w karty! ubaw po pachy:)
Cóż niestety ceny biletów lotniczych w okresie świątecznym skutecznie zniechęciły, czy wręcz uniemożliwiły nam podróż na Święta do Polski i mam nadzieję, że po raz ostatni, czekam aż się pojawią przyszłoroczne i kupujemy, nie chcę kolejnych świąt na Cyprze!
Jako, że najdotkliwiej człowiekowi chandra doskwiera jak nic nie ma do roboty, to sobotę spędziłam pochlipując, zwłaszcza, że X siedział w bibliotece i dodatkowo byłam samotna. Na całe szczęście na wieczór miałyśmy zaplanowane babskie wyjście i musiałam się zebrać i ogarnąć mieszkanie, jako, że zaprosiłam koleżanki na "beforka", humor wkrótce się poprawił. Muszę przyznać, że od czasów wczesnostudenckich, a potem erasmusowych nie imprezowałam tyle co tutaj. Jest to głównie zasługa mojej sporo młodszej koleżanki Magdy, która ma dużo energii, mocny łeb do picia i wyciąga, mnie podstarzałego lenia, na tańce, regularnie. Spotkałyśmy się w towarzystwie mieszanym (dwie Polki, Słowaczka i Rosjanka) i byłyśmy nie lada atrakcją w klubie RnB do którego trafiłyśmy, całkiem przypadkiem. Czułam się trochę jak na filmie, albo jak w pewnym klubie w Bangkoku, gdzie byłyśmy na Imprezie z Rudą i moją ówczesną szefową parę ładnych lat temu,  a na pewno nie jak na Cyprze. Widząc głównie „kolorowe” twarze dookoła, myślałam sobie, że nie miałam nawet pojęcia, że takie miejsce tu istnieje, ale zabawa była przednia.
W niedzielę trochę pichciłam i poszliśmy z mężem na nowego Harrego Pottera  i to dopełniło mój weekend bardzo pozytywnie. Ja Harrego uwielbiam i uważam, że najnowszy  film jest najlepszy ze wszystkich dotychczasowych, wiele scen jest dokładnie tak przedstawionych jak sobie wyobrażałam czytając książkę i jest mega przerażający, zwłaszcza dla mnie, bo ja strachliwa jestem:)Polecać nie muszę, bo jak kto lubi to i tak pójdzie.
P.S. czekam aż mi mama albo brat podeśle przepis na pierniczki i będę się wprowadzać w nastrój świąteczny!

Kilka fotek z jednej z chyba najlepszych sylwestrowych eskapad na wioskę:
babeczki Kasi, mniam


tańce, hulanki, swawole!

I nawet Kevin był i na zdjęcie się załapał!



sobota, 4 grudnia 2010

Ο Τζίτζικας και ο Μέρμηγκας

Już tłumaczę, Ο Τζίτζικας και ο Μέρμηγκας, znaczy świerszcz i mrówka i jest nie tylko tytułem bajki Ezopa, ale też mojej ukochanej knajpki w Atench. Knajpka jest malutka, wygląda jak żywcem przeniesiona z lat 60 i zawsze jest pełna ludzi i w środku i na ulicy i serwuje dania kuchni greckiej "z twistem", serdecznie polecam jeśli będziecie w okolicy.
Ich firmowa sałatka, to sałatka z 10 warzyw z sosem miodowy i serem manouri.
Często robię ją w domu, czasem z manouri, czasem z fetą, bo nawet na Cyprze ten pierwszy nie jest tak łatwo dostępny. (Manouri jest trochę delikatniejszy od fety, słodkawy i bardziej miękki).
Tym razem dodałam też kurczaka, bo miałam, ale to zbędny dodatek.


Sałataka:
10 różnych warzyw wymieszanych spośród:
pomidory, ogórki, sałata, marchewka, kapusta (biała i czerwona), rzodkiewka, cebula, papryka, oliwki, seler naciowy, kolendra, rukola, (i na cokolwiek macie ochotę)
pokrojony w kostkę manouri lub feta
Sos:
łyżka miodu
łyżka musztardy dijon
trzy łyżki białego octu balsamicznego
1/4 łyżeczki soli i pieprzu
ząbek czosnku
oliwa z oliwek (około 6 łyżek)

Wymieszać sos, najlepiej wrzucić składniki do słoiczka i nim potrząsać aż się połączą, polać warzywa i podawać.

Na dokładkę kilka zdjęć z moich ukochanych Aten.











mój uniwerek w środku:)

Najlepsze czekoladowe brownies

Nie wiem czemu tak jest, że jak gdzieś widzę przepis na Brownies to zawsze w nazwie widnieje best. Więc niech będzie, że i moje są najlepsze:)
Metodą prób i błędów rzeczywiście znalazłam taki przepis, który wszystkich powala na nogi:)


Składniki:
300g ciemnej czekolady
225g masła
4 jajka
300g cukru
100g mąki
1 łyżka proszku do pieczenia
100g orzechów(włoskie, migdały, laskowe, mieszane, lub jeden rodzaj)
75g kakao


Tabliczkę czekolady rozpuszczam na parze lub w mikrofalówce razem z masłem, mieszam i trochę studzę.

Jajka wbijam do miski, dodaję cukier i ubijam na parze( dla zaawansowanych i leniwych, wbijam do garnka i ubijam na płycie lub gazie, ale na wolnym ogniu, bo nie chcę słodkiej jajecznicy, na parze znacznie bezpieczniej), aż będą gęste puszyste, bardziej białe niż żółte i cukier rozpuszczony.

W międzyczasie wrzucam kolejną tabliczkę czekolady (kolejne 100g) do blendera i mielę, to samo z orzechami. (jeżeli nie macie blendera orzechy można zmielić w maszynce do mięsa lub kawy, albo kupić zmielone, a czekoladę rozpuścić z poprzednią lub drobno połamać).

Dodaję czekoladę, orzechy, kakao i mąkę z proszkiem do jajek, delikatnie mieszam, przekładam do wysmarowanej formy. Co kawałek wtykam kawałki z ostatniej tabliczki czekolady, takie płynne czekoladowe niespodzianki, dla konsumującego:)
Piekę 30-35 minut w 180 stopniach, nie za długo, żeby ciasto było wilgotne.
Podaję z lodami waniliowymi i z jednym z czekoladowych sosów:

Sos 1 (szybszy i prostszy):

75g cukru
50g masła
75g kakao

Rozpuścić wszystkie składniki, w rondelku o grubym dnie lub na patelni, zagotować i można podawać.

Sos 2:

300 ml kremówki
75g cukru
50g masła
75g kakao
100g czekolady

Kremówkę z cukrem i masłem gotujemy na wolnym ogniu aż zgęstnieje i nabierze konsystencji toffi, dodajemy kakao, chłodzimy prze chwilę.
W kąpieli wodnej (na parze) rozpuszczamy czekoladę i dodajemy do sosu, mieszamy. Najlepiej sos przestudzić i odgrzewać do podawania.

Jeżeli robimy ciacho "na wynos", możemy polać sosem i dać mu zastygnąć, jak na zdjęciu poniżej.

To naprawdę ciężkie, czekoladowe, zimowe ciacho, szczególnie w drugiej wersji, polecam na zimową deprechę:)





A teraz zrobiłam się sentymentalna, bo to samo ciasto piekłam dla znajomych w Szanghaju, u Radzia, jako, że jedyny z Nas miał piekarnik:) Ania i Uki mieli blender i jakoś daliśmy radę. Później poszliśmy na drinka, w naprawdę uroczej dzielnicy Sha, załączam kilka zdjęć z tego wieczoru.










piątek, 3 grudnia 2010

Black Book

Proszę uprzejmie Cesarzu, postaram się poprawić:)
Muszę przyznać, że kiedy zaczynaliśmy oglądać Black Book, pomyślałam sobie, że to kolejny film o młodej Żydówce próbującej przeżyć wojnę i choć pewnie będzie ciężki, to raczej niczym nie zaskoczy.
Jednak ma coś, co wciąga, nie jest „napakowany” scenami pełnymi okrucieństwa, aż tak, jak wiele filmów o tematyce wojennej, akcja porywa, trzyma w napięciu i raz po raz zaskakuje. Jak zawsze podkreślam, nie jestem miłośniczką filmów z wartką akcją, bo mnie strasznie nudzą, ale tu naprawdę czekałam na dalszy rozwój wydarzeń z zainteresowaniem.
Akcja rozgrywa się w Holandii w końcowym okresie okupacji nazistowskiej. Nasza główna bohaterka Rachela przed wojną była piosenkarką w Berlinie, teraz ukrywa się na wsi u chrześcijańskiej rodziny, ukrywają się również jej rodzice i brat, ale nie mają ze sobą kontaktu. Wkrótce dom w którym mieszka Rachela zostaje zniszczony, a mieszkająca tam rodzina ginie. Racheli udaje się uciec. Odwiedza prawnika, któremu jej ojciec powierzył rodzinne oszczędności i próbuje przedostać się na tereny zajęte przez aliantów.  W trakcie tej ucieczki spotyka swoją rodzinę, niestety ich radość trwa zaledwie kilka godzin, wszyscy uciekający Żydzi giną, dziewczyna zostaje sama. Rachela przyłącza się do ruchu oporu, zmienia imię na Ellis, włosy na blond i rozpoczyna pracę w biurze gestapo.







Po woli życie Ellis coraz bardziej się komplikuje, zakochuje się w jednym z szefów Gestapo, ma też słabość do jednego z członków ruchu oporu. W jednym z gestapowców rozpoznaje mordercę swojej rodziny i pozostałych uciekających Żydów, wkrótce odkrywa, że należy on do szajki rzekomo pomagającej Żydom przedostać się na stronę aliancką, a tak naprawdę polującej na ich majątek. Zaczyna prowadzić śledztwo w tej sprawie, niestety wkrótce  zostaje oskarżona o szpiegostwo i wpada w ręce Niemców, z drugiej strony jest to tak rozegrane, że w oczach ruchu oporu kolaboruje z Niemcami. Oczywiste jest, że zdradził ją ktoś z ruchu oporu i dziewczyna jest zdeterminowana by rozwikłać wszystkie zagadki.
 Film ma wiele wątków, ciekawe wyraziste postaci, naprawdę dobrych aktorów, których nie znałam i trzyma w napięciu. Nic nie jest takie jak by się mogło wydawać.  Podczas ucieczki rodziny Ellis podejrzewałam, że to pułapka, ale trudno było przewidzieć jej ostateczne źródło. Choć domyślałam się, kto zdradził Ellis, źle oceniałam pobudki. Mąż się nie domyślił, widać jestem mądrzejszaJ
Postać głównej bohaterki jest bardzo dobrze zbudowana i zagrana. Na początku dziewczyna jest trochę trzpiotką i lekkoduchem, stopniowo poważnieje, kształtują ją kolejne wydarzenia. Po śmierci rodziców wpada w swoiste zobojętnienie, pozornie nic jej nie rusza, jest gotowa podjąć się ryzykownych zadań, nie dbając o własne życie. Stopniowo  staje się mniej odporna, gdy dowiaduje się o śmierci ukochanego, przechodzi ostateczne załamanie, ale odkrycie kto ją zdradził i chęć odnalezienia winnych śmierci rodziców daje jej od nowa siłę walki.