środa, 27 kwietnia 2011

Barcelona i okolice

 Tak to już jest, że najdłużej się odkłada te notki gdzie chciałoby się napisać i pokazać najwięcej, bo po prostu czasu tak mało.  Nasz wyjazd do Barcelony był bardzo intensywny, co prawda, dla mnie był to już czwarty raz, ale poprzednie to był zawsze tylko jeden dzień i przyjazd z grupą i ograniczony czas, dlatego teraz było silne postanowienie, żeby wejść wszędzie gdzie mnie nie było i zobaczyć ile się da, choć czasu jak zwykle za mało.
Wylecieliśmy w środę wieczorem z Ryanairem do Girony, nie było tak źle, jak się na temat Ryanair nasłuchałam, dostajesz za co płacisz, a, że zapłaciliśmy niewiele, to nie ma co narzekać. Niestety Cypryjczycy do mało wymagających nie należą, więc nie obeszło się bez awantur, choć pani, która krzyczała najgłośniej łamaną angielszczyzną i wydzwaniała do męża z krzykiem (Giorgo, ja chcę siedzieć z przodu, a jak nie to wysiadam, no i wysiadła:)), chyba niestety była moja rodaczką, cóż zrobić?
Zostaliśmy na noc w Gironie, bo przylatywaliśmy przed północą, a i tak kolejnego dnia zaplanowałam, że zobaczymy Gironę i pojedziemy do Figueres do muzeum Salvadora Dali, ja już byłam i tu i tu, ale X nie, a warto, a poza tym byłam, no cóż 13 lat temu...I tu pierwszy raz sobie myślę, że super jest podróżować, ale jeszcze fajniej, jak człowieka stać na to, czy tamto. Ten wyjazd 13 lat temu to były pierwsze długie wakacje-pierwsze przed rozpoczęciem studiów, z koszmarnym biurem studenckim, koszmarnym autokarem, gotowaniem w naszym apartamencie i kanapkami, nie powiem, było rewelacyjnie, ale jak można wzbogacić wyjazd o lokalne doznania smakowe, to ma on troszkę inny wymiar.
Wcześnie rano (ja mega śpioch, na wakacjach nie potrafię wyleżeć w łóżku, bo trzeba iść i oglądać!) pojechaliśmy pociągiem do Figueres, bez problemu znaleźliśmy muzeum i poszliśmy oglądać, muzeum jest niesamowite, dziwaczne, fascynujące, zwłaszcza jak ktoś ma pociąg do dziwaka Daliego, a ja mam. W sumie na Dalim „wyrosłam” moja babcia miała grafikę, którą sprezentował jej mój wujek, uwielbiałam ją, mogłam się na nią gapić godzinami i oglądać albumu ze zdjęciami prac artysty i innych Surrealistów.  Dodatkowo obejrzeliśmy wystawę biżuterii zaprojektowanej przez Daliego (głównie dość koszmarna, ale niezwykle pomysłowa).
Powłóczyliśmy się trochę po Figueres, zajrzeliśmy na uliczny market z jedzeniem, ot tak z czystej ciekawości i zamiłowania do marketów, zjedliśmy dość dobry lunch z bardzo dobrym winem. Kocham czerwone wino, to nie tylko mój ulubiony alkohol, ale ogólnie ulubiony napój, białe polubiłam dopiero jak zamieszkałam w gorącym klimacie i w zasadzie pijam tylko jak się robi gorąco. Hiszpania to raj dla mnie, bo moje ukochane wina, głównie z Riojy, są tu tanie jak oczywiście nigdzie indziej.
W bardzo dobrym humorze, choć nieco ospali zwiedzaliśmy wąskie uliczki Girony i zapierającą dech w piersiach katedrę. I tu muszę wspomnieć, że jak była w katederze w Gironie wspomniane 13 lat temu, nie płaciło się za wstęp do samej katedry, a tylko do muzeum, a katedra była „w użyciu”, a dokładnie podczas naszej wizyty odbywał się ślub i śpiewał chór. Zapamiętałam tamtą wizytę tak magicznie, że choć nie miałam zamiaru brać ślubu, a tym bardziej kościelnego, to sobie pomyślałam, że ja wezmę to tylko tu i tylko z chóremJ No i cóż, ślub wzięłam ponad półtora roku temu, w kościele, co prawda prawosławnym na Cyprze i z mojego postanowienia pozostał chór w prezencie od teścia, a katedra w Gironie jest dalej piękna, może następnym razem, albo  w następnym życiu.
Spaliśmy w malutkim pięknym hoteliku w środku starego miasta, gdzie wewnętrzne ściany to wielkie kamienie a piękne stare meble pięknie dopełniają stylowe dodatki i choć nie spędziliśmy w naszym pokoju wiele czasu to było miło, a prowadząca hotel pani wysłała nas na placyk pełen knajpek wieczorem.
Rano ruszyliśmy do Barcelony. Korzystanie z pociągów w Hiszpanii to czysta przyjemność, dosłownie czysta i szybka i sprawna i jest ich dużo, można sprawdzić rozkład przez internet lub na stacji, kupić bilety w okienku lub automacie, co kto lubi. Byliśmy też przyjemnie zaskoczeni jak mili i pomocni są ludzie na ulicy, w sklepach, na stacji, wszędzie, szczególnie w porównaniu do Cypru, czy Aten.
Jestem zachwycona hotelem, w którym mieszkaliśmy w Barcelonie i Chic & Basic Born będzie miał swoją własną notkę. Nie mogliśmy też wybrać lepiej lokalizacji, w centrum, ale nie w tym całym mega turystycznym bajzlu, w okolicy pełnej restauracji i knajpek, gdzie głownie widać i słychać „tamtejszych” , blisko do metra i do autobusu i również doskonale do zwiedzania łażąc i łażąc (doklejałam kolejne plastry na moich obtartych nogach i łaziłam dalej). Wychodziliśmy rano, wracaliśmy wieczorem ledwo żywi i uśmiechnięci od ucha do ucha.
Każdy wie, że Rambla nie jest najfajniejszą rzeczą w Barcelonie, ale przejść się nią choć raz wypada, a potem już raczej omijać. Zrobiliśmy więc spacerek od samego portu i pomnika Kolumba w górę, potem przez Placa Catalunya i Avinguda Diagonal.

Uwielbiam Gaudiego, od zawsze podziwiam wszystkie jego przedziwne, bajkowe twory, dotychczas jednak podziwiałam je tylko z zewnątrz. Tym razem ustawiliśmy się w kolejce (nie tak wielkiej o tej porze roku) żeby obejrzeć wnętrze Casa Mila (La Pedrera) i Casa Batllo, o ile pierwsze wnętrze aż tak nie zachwyca to i tak warto dla dachu, który jest niesamowity i widoku z niego, natomiast w Casa Batllo można się czasem poczuć jak we wnętrzu smoczej paszczyJ Budynek jest przepiękny, niesamowite dekoracje i witraże i zwłaszcza dla mnie, która nie przepadam za chodzeniem po muzeach jako takich to naprawdę coś ciekawego.




Poza tym w Barcelonie nie trzeba się nawet specjalnie wysilać żeby zobaczyć coś ładnego, warto zwiedzić tych kilka głównych punktów, a tak po prostu się włóczyć i rozglądać.
W ciągu kolejnych dni odwiedziliśmy Sagrada Familia, tu również po raz pierwszy weszłam do środka i nie żałuję, to zapierające dech w piersiach przeżycie. Dla wybierających się do Barcelony podpowiem, że od zeszłego miesiąca można już kupić bilety przez internet na stronie ServiCaixa i to naprawdę polecam, bo kolejka jest gigantyczna. Jest jeszcze jedna opcja, na przeciwko Sagrada Familia jest punkt ServiCaixa, gdzie można kupić bilety w maszynie i niewiele osób o tym wie. Niestety maszyna nie chciała zaakceptować naszych kart, trafiliśmy jednak na bardzo sympatyczną parę Hiszpanów, którzy dodatkowo byli nam wdzięczni, bo od nas dowiedzieli się, że mogą kupić bilety w maszynie i uniknąć kolejki i po prostu zapłaciliśmy im za bilety, a oni użyli swojej karty, to jednak trochę bardziej skomplikowane wyjście, nieprawdaż?





Od Sagrada Familia to już niewielki spacer do Hospital de Sant Pau, spacer przyjemny, budynek, a właściwie cały kompleks fantastyczny, a że pogoda nam niezwykle dopisywała, a deptak prowadzący do szpitala był pełen kawiarni, usiedliśmy na piwko na słońcuJ

Pojechaliśmy zobaczyć mój ukochany Park Guell, to bardzo przyjemny spacer i więcej Gaudiego do podziwiania, niestety potworny tłok, to było niedzielne popołudnie, więc pewnie najgorszy czas – turyści i lokalni. I tu obserwacja, Barcelona to miasto psów, tak jak i Praga, są dosłownie wszędzie, w parkach, knajpach, na ulicach i widać że Barcelończycy kochają swoje czworonogi.

Jako, że żyję na kulturalnej pustyni, podczas wyjazdów zawsze staram się znaleźć jakiś koncert, operę, coś do zobaczenia, niestety Gran Teatre de Liceu nie miał nic ciekawego do zaoferowania w czasie naszego pobytu. Jednak w Palau de la Musica Catalana odbywała się gala flamenco i kupiliśmy na nią bilety na kilka dni przed wyjazdem. Generalnie warto zobaczyć budynek w środku, choć jest tak bogaty, że przypomina Świętą Lipkę, a wejść do środka można tylko z grupą z przewodnikiem lub an koncert i polecam tę drugą opcję, w obu przypadkach bilety rezerwujemy wcześniej przez internet. A gala flamenco była niezapomniana, najbardziej mnie zdziwił i rozśmieszył mój mąż, który podchodził do tego wyjścia trochę sceptycznie, a ostatecznie był bardziej podekscytowany ode mnie.
Polecam również włóczenie się po dzielnicy gotyckiej i obejrzenie katedry Santa Maria Del Mar i ogólnie tę okolicę i dzielnicę Born na jedzenie i na drinka.
Jedliśmy dużo i smacznie, w tygodniu wszystkie restauracje w porze lunchu oferują menu del dia, set złożony ze startera, dania głównego i deseru, a do tego dużo dobrego winaJ
Nasze największe odkrycia kulinarne to La Crema Canela, bardzo fajna knajpka, zwłaszcza na lunch, a na wieczór, coż z lokalnych smaków najbardziej przypadła nam do gustu Lonja de Tapas, a nie z lokalnych Komomoto z kuchnią japońsko-peruwiańską. Ja się teraz odgrażam, że pojadę do Barcelony znowu choćby po to, żeby zjeść w Komomoto jeszcze raz. Na podkładkach pod talerze możemy przeczytać (jak znamy hiszpański) historię kuchni Nikkei-stworzonej przez japońskich emigrantów w Peru, a posmakować możemy prawdziwych cudów, ciekawe sushi, ceviche, sałatki, dla mnie najlepsze jedzenie jakiego próbowałam w ostatnich latach!
No i cóż, jak na cztery dni mieliśmy bogaty i pełen wrażeń program, ale spokojnie można by wypełnić i kolejny tydzień! A po kolejne znów chwaląc dzielnicę, w której mieszkaliśmy do autobusu, który zabrał nas na lotnisko w Gironie mieliśmy tylko spacer, który spokojnie można pokonać z walizką.




środa, 20 kwietnia 2011

Polędwiczka ze śliwkami

To proste, szybkie i smaczne danie, które uwielbia mój mąż.

1 spora polędwiczka wieprzowa (oczyszczona z tłuszczu i srebrnej błony)
Łyżka oliwy
Sól i pieprz do smaku
Kilka suszonych śliwek bez pestek
Kieliszek brandy
100 ml Słodkiej śmietanki

Wykonanie:
Zalewamy śliwki odrobiną wrzącej wody, tak, żeby je przykryła. Kroimy polędwiczkę w dość grube medaliony, solimy i pieprzymy. Na patelni o grubym dnie rozgrzewamy oliwę, obsmażamy polędwiczkę z obu stron, żeby się przyrumieniła, a nawet lekko zaczęła przypalać, wtedy wlewamy koniak i zdrapujemy przypalone resztki z patelni (możemy podpalić koniak jak lubimy takie zabawy, ja lubięJ), dodajemy śliwki z wodą, w której się moczyły i śmietankę, mieszamy i gotujemy przez kilka minut, aż sos trochę zgęstniej i podajemy, dobrze komponuje się z quinoa lub ryżem.
Smacznego!

środa, 13 kwietnia 2011

Dopóki mamy twarze

Mam ostatnio sporo szczęścia do książek, do niektórych zakupów przygotowuję się wcześniej, czytam recenzje, planuję co kupię, inne kupuję impulsywnie i tym większa moja radość jak się uda dobrze trafić.
„Opowieści z Narni” to jedna z moich ulubionych książek i wcale nie odbieram jej jako książkę wyłącznie dla dzieci, pomimo, że to ładna baśń. Dodatkowo nie zaprzyjaźniłam się z książką ze względu na jej popularność w ostatnich latach (choć oglądam ekranizacje kolejnych części i kiedyś oglądałam też brytyjski serial), dwutomowe wydanie wszystkich części „Opowieści...” dostałam od mamy wiele lat temu i na skutek wielokrotnego czytania i pożyczania niestety już się rozpadło.  Zawsze chciałam przeczytać coś, co C.S. Lewis napisał dla dorosłych, niestety nic nie mogłam znaleźć, podczas ostatniego pobytu w Polsce z miłym zaskoczeniem zauważyłam na półce w księgarni „Dopóki mamy twarze”.

Książkę skończyłam czytać dwa dni temu i „siedzi mi w głowie” cały czas i jestem pewna, że za jakiś czas przeczytam ją ponownie, a na to niestety rzadko mam ochotę, zwłaszcza od razu po zakończeniu lektury.
Lewis za inspirację swojej powieści przyjął mit o Erosie i Psyche, choć jak sam przyznaje traktuje go raczej za punkt wyjściowy i interpretuje na nowo. Narratorką i główną bohaterką autor uczynił Orual, córkę króla Troma, władcy starożytnej krainy Glome. Orual została obdarzona wyjątkową inteligencją i szkaradną twarzą, jej rodzona siostra Rediwal jest piękna, lecz niezbyt mądra, a dodatkowo, zazdrosna, kłótliwa, leniwa i kocha snuć intrygi, natomiast ich przyrodnia siostra Psyche, okazuje się wcieleniem spokoju, urody i mądrości, do tego stopnia, że ludzie biorą ją za boginię.
Dziewczyny mają ciężkie życie z porywczym i okrutnym ojcem, który szczerze ich nienawidzi i za wszelką cenę pragnie męskiego potomka aby przejął po nim władzę nad królestwem. Składa liczne ofiary bogini Ungit, choć traci cierpliwość, z racji, że dała mu jedynie bezużyteczne córki oraz, że królestwo nawiedzają coraz to kolejne plagi i bieda.
Edukacją dziewcząt zajmuje się grecki niewolnik-Lizajasz, zwany Lisem, Orual i Psyche przyjmują jego nauki z chciwą ciekawością, a jego samego kochają jak dziadka, natomiast Rediwal jest znużona przymusem nauki, szuka nowych plotek i miłostek, marzy głównie o wyjściu za mąż. Na skutek jej gadulstwa i intryg dochodzi do tragedii, zazdrosna Bogini żąda Psyche jako ofiary, na co król ochoczo przystaje, ciesząc się, że uratował własną skórę.
Orual pisze swoją książkę już jako stara i doświadczona królowa Glome, a ma ona stanowić  akt oskarżenia przeciw bogom, którzy kpią sobie z ludzi, traktują ich jak zabawki, zabierają to co kochają najbardziej, mamią obietnicami szczęścia i spokoju, po to tylko aby zadane im później cierpienie było większe.
Orual nie zawsze wierzyła w istnienie bogów, zwłaszcza, że była pod silnym wpływem pragmatycznych nauk Lisa, według którego religia i bogowie to tylko wiara dla mas, pospólstwa, które potrzebuje się do kogoś modlić i kogoś obwiniać za nieszczęścia i przypisywać bogom, to czego nie mogą zrozumieć. Jednak pewne wydarzenia w życiu królowej przekonują ją, że bogowie istnieją, a ludzie to ich zabawki. Orual czuje, że musi napisać swoją książkę, choć nie oczekuje odpowiedzi,  nie boi się też konsekwencji, gdyż całe jej życie było pasmem udręki; utrata ukochanej siostry, niemożność dzielenia życia z ukochanym mężczyzną, brzemię cierpienia, które zadała Psyche i musi się z nim ciągle zmagać.
Z czasem królowa, za sprawą swoich koszmarów nocnych, przywidzeń i również kilku rzeczywistych wydarzeń zaczyna dostrzegać inne strony historii swojego życia: cierpienie zadane innym, własną samolubność, o którą wcześniej oskarżała bogów, jak cienka granica dzieli miłość od nienawiści, jak łatwo krzywdzić i niszczyć tych, których rzekomo się kocha i jak łatwo zamknąć oczy na potrzeby i uczucia innych. Zaczyna się zastanawiać nad pobudkami jakie nią kierowały w życiowych wyborach, nad rzeczywistym obliczem i władzą bogów.
Orual ostatecznie dochodzi też do wniosku, że bogowie, nie dają nam odpowiedzi na zadane im pytania, dopóki zalewamy ich swoim bełkotem, nie potrafimy sprecyzować własnych myśli, kiedy nasze pytanie staje się tym właściwym, które, naprawdę chcemy zadać dostajemy odpowiedź.
Powieść jest niewątpliwie wielopoziomowa i zmusza do zastanowienia się  nad licznymi kwestiami: nad ludzką naturą i uczuciami, nad kwestią wiary, nad tym jak wiele spraw nigdy się nie przedawnia i nad tym w jakim stopniu kierujemy i możemy kierować własnym losem.
Przeczytałam też, że inspiracją dla postaci głównej bohaterki mogła być ukochana Lewisa Joy Gresham, a także, że rozważania filozoficzno- religijne to dylematy samego autora, który przeszedł w swoim życiu przez fazę zwątpienia i wiary; co jednak warto zaznaczyć, książka nie jest jakąś moralizatorską opowiastką nakłaniającą do wiary, jest bardzo daleka od podawania nam gotowych wniosków i rozwiązań.
A tak na marginesie, tym, którzy nie widzieli polecam film „Cienista Dolina” z 1993 roku, który opowiada właśnie historię C.S Lewisa i Joy Gresham  (znakomici Anthony Hopkins oraz Debra Winger) oraz przynajmniej lekko przybliża nam Inklingów, oksfordzki klubu dyskusyjny pisarzy, do której należał autor i na przykład również J.R.R. Tolkien.  

czwartek, 7 kwietnia 2011

Shantaram


Parę dni temu skończyłam czytać i w sumie z wielką przykrością, przykrością, że się już skończyło.  Dawno nic mnie tak nie wciągnęło i niczego nie połknęłam w takim tempie pomimo sporej objętości (ostatnio takie uczucia miałam w stosunku do nowego Irvinga). Naprawdę fantastyczna książka, jeżeli miałam do niej jakiekolwiek „ale” na początku, to mi przeszło w trakcie czytania.
Historia jest porywająca i cały czas chcemy wiedzieć co dalej, do tego lubimy bohatera i inne postaci, choć nie są do końca pozytywne i na pewno nie wszyscy „akceptowalni” w ogólnie przyjętych normach.  Mamy tu przegląd wszelkich możliwych postaci: narkomani, prostytutki, homoseksualiści, muzułmanie i hinduiści, mafia i światek filmowy Bollywood, ludzie wszelkiej maści i pochodzenia, wszyscy opisani niezwykle barwnie.
Historia jest w większym lub mniejszym stopniu biografią autora, a on przeżył dość żeby się tym podzielić i napisać nie jedną książkę. Główny bohater Lin, którego pierwowzorem jest Gregory David Roberts był skazany za napady z bronią i osadzony w Austarlijskim więzieniu o zaostrzonym rygorze, stracił kontakt z żoną i córką, był uzależniony od heroiny, zdołał uciec z więzienia, wyjechał do Indii, mieszkał w slumsach i leczył jego mieszkańców, pracował dla mafii, pojechał na wojnę w Afganistanie...wystarczy, prawda? Te i wiele innych wydarzeń i ciekawych postaci upakowane ciasno na stronach powieści, opisane obrazowo i wiarygodnie. Nie chcę i nie będę opisywać szczegółowo historii i wydarzeń, myślę, że nie ma sensu, trzeba przeczytać, bo oprócz bogatej fabuły w książce jest dużo przemyśleń i dylematów bohatera, które nadają jej jeszcze inny wymiar.
Jeżeli autor rzeczywiście przeżył wszystko co jego bohater, to szczerze go podziwiam za wolę walki, umiejętność dźwigania się raz po raz z dna i zachowanie w tym wszystkim człowieczeństwa, wiary w ludzi i optymizmu. Ciekawe jest tło historyczne wydarzeń, na przykład zamach na Indirę Gandhi, wojna w Afganistanie, lektura książki skłania do poznania jeszcze lepiej opisywanych wydarzeń.
Tu taka moja dygresja, po wielu latach od mojej pierwszej podróży do Indii zrozumiałam dlaczego dostawca, Sikh, chętnie spotkał się w imieniny Indiry Gandhi, które w Indiach są świętem narodowym i nikt innych nie chciał spotkania w tym dniu, wiedziałam, że Sikhowie nie lubili pani premier za jej poglądy, zwłaszcza spojrzenie na system kastowy i próby poprawy bytu najbiedniejszych, ale muszę się przyznać, nie wiedziałam, że to wyznawcy tej właśnie religii dokonali zamachu na nią i czym sobie na to „zasłużyła”.
Podobają mi się w książce dysputy religijno-filozoficzne jakie toczy główny bohater z Kadirbajem-szefem bombajskiej mafii i innymi znajomymi. Dla każdego kto zna Indie trochę lepiej, opisy ludzi, ulicy i wszechobecnej korupcji są jak najbardziej oddające rzeczywistość, no może czasem z przesadną wiarą w uczciwość i dobre intencje zwykłych obywateli Indii. Podejrzewam, że to wynika z lepszej i szerszej znajomości Hindusów niż moja, bo ja bym raczej stwierdziła, że w Indiach prawie każdy nas próbuje oszukać, choć sama nie znoszę generalizowania.
Ja Indii szczerze nie lubię, byłam tam kilka razy i jakoś nigdy nie zawładnęły moim sercem, ani nawet jego częścią, tak jak udało się to na przykład Chinom, ale Indie Lina chętnie bym poznała, a Lin pokochał Indie całym sobą. Piorunujące wrażenie robi na mnie opis wszelkich okrucieństw czynionych w imię prawa i sprawiedliwości (o jak ładnie mi się napisało:)), przemoc w więzieniach;  czasem przychodziły mi na myśl skojarzenia z „W Imię Ojca”, głównie w odniesieniu do pobytu Lina w więzieniu w Indiach, a także w związku z niewątpliwie wzbudzającą sympatię osobą bohatera, który jednak niewiniątkiem nie jest. Fascynujące jest też przekonanie bohatera o konieczności odkupienia swoich win w połączeniu ze  ścieżkami, które obiera.
Bardzo mnie cieszy, że powstanie film na podstawie książki i wbrew głosom krytyki cieszę się, że Lina zagra Johnny Depp, choć nie wiem jak najprzystojniejszy aktor na świecie (moja subiektywna opiniaJ)może grać faceta, który uważa się za brzydala. Cieszę się, że Amitabh Bachchan zagra Kadirbaja, jest to aktor dobrze znany miłośnikom produkcji Bollywood, ale nie tylko, każdy kto widział „Slumdoga...”powinien pamiętać scenę, gdzie nasz mały bohater biegnie upaćkany gównem (przepraszam za dosłowność) na spotkanie ze swoim idolem, Bachchanem właśnie. No i na koniec cieszę się, że za film zabrała się reżyserska para Peter Weir i Mira Nair, bo to materiał na świetny film a im można pod tym względem zaufać.
P.S. małe "ale" do korekty wydawnictwa, niestety w książce są literówki, łącznie z okładką! to jakaś plaga ostatnio (mam tu na myśli 1Q84)

wtorek, 5 kwietnia 2011

„Woda różana i chleb na sodzie"



„Woda różana i chleb na sodzie" to kontynuacja "Zupy z granatów", o której pisałam tu. Niestety ta część nie zachwyca, nie jest zła, ale czegoś jej brakuje. „Zupa...” uwodziła smakiem i zapachem, każdy rozdział zaczynał się od przepisu, na danie, które później Mardżan przygotowywała, a autorka obrazowo opisywała. Niestety Marsha Mehran nie utrzymała tego schematu w kolejnej części, przepisy są, ale na końcu książki. Dodatkowo, dla kogoś, kto czytał poprzednią część autorka niepotrzebnie opisuje przeszłe wydarzenia, z kolei, dla kogoś, kto nie czytał, nie jest to opis dość szczegółowy i nic nie wnosi. Trochę tu zabrakło pomysłów i świeżości, a nie ma co wałkować tej samej historii w kółko i w kółko. Tyle minusów, ale na szczęście są i pozytywy. Książka idealnie sprawdziła się jako wciągające czytadło do samolotu, podczas lotu do Barcelony, lekki, ładny język, dalsze losy sióstr Amnipur i tajemnicza „syrenka”,  znaleziona na plaży przez Estelle (przyjaciółkę sióstr i dawną właścicielkę kawiarni, którą obecnie prowadzą) potrafią porwać na parę godzin. To ładna bajka o życiu małego miasteczka i o tym jak nie pozwolić, żeby nas przytłoczyły duchy przeszłości, oczekiwałam trochę więcej, ale nie jestem jakoś bardzo rozczarowana. Historia, mogła pójść odrobinę dalej,  nie ma zakończenia, być może autorka myśli o kolejnej części, jeśli tak, to już raczej po nią nie sięgnę, chyba, że gdzieś trafię przypadkiem.