poniedziałek, 21 maja 2012

Trzynasta opowieść


To jedna z książek, które podobają mi się bardziej z tego co ostatnio czytałam, ale nie aż tak, żeby ją nazwać najlepszą, czy ulubioną.
Przede wszystkim, jak mnie wkurzają te cholerne opisy na okładkach! Coś w stylu: „Miłośnicy "Cienia wiatru" Zafóna przeżyją jeszcze wspanialszą ucztę." Taki sobie chwyt marketingowy, a wprowadza w błąd, zawyża oczekiwania. To co obie powieści mają wspólnego, to temat książek, a w sumie nie często trafiamy na książki o książkach, miłości do nich i do czytania, drugą cechą wspólną jest element śledztwa i mrocznej tajemnicy, tu podobieństwa się kończą. Cień Wiatru, to dla mnie książka wybitna, taka, od której nie można się oderwać, a z drugiej strony chciałoby się ją oszczędzać, żeby starczyła na jak najdłużej, bo ciężko sobie wyobrazić, że nasza kolejna lektura dostarczy nam takich emocji, to przytrafiło mi się zaledwie kilka razy w życiu, a książek przeczytałam pewnie setki.
Wracając do Trzynastej opowieści, to naprawdę dobra książka, jak się na nią patrzy w oderwaniu, bez porównywania jej do tej czy innej pozycji. Czytałam też recenzje, które wrzucają tę powieść do jednego worka z Wichrowymi Wzgórzami, czy Jane Eyre, no i pytam się po co? Oczywiście do takich porównań od razu podchodzę sceptycznie, ciężko stworzyć coś, co od razu stanie się klasyką. Choć zgodzę się, że może bliżej już Trzynastej Opowieści w tym kierunku, bo akcja rozgrywa się Anglii i ma trochę klimatu dawnych brytyjskich powieści, a główna bohaterka lubuje się w literaturze epoki wiktoriańskiej.
Trzynasta opowieść jest bardzo ładnie napisana, aż za poprawnie, szczerze mówiąc trzeba przebrnąć przez tę podręcznikowość na początku i później czyta się świetnie. Akcja wciąga, z czasem, zamiast odsłaniać i wyjaśniać, pojawia się coraz więcej wątków i tajemnic, a my naprawdę „wpadamy”.
Na poczatku poznajemy główną bohaterkę, trochę bezbarwnego mola książkowego, który pracuje w antykwariacie ojca i hobbystycznie pisuje biografie. Do Margaret zgłasza się znana pisarka z prośbą, a w zasadzie żądaniem, spisania jej biografii, sprawa o tyle dziwna, że pisarka stworzyła wcześniej setki wersji swojej przeszłości na potrzeby licznych wywiadów, ale żadna z nich nie wydaje się wiarygodna i nie pokrywa się z innymi. Margaret zamieszkuje z Vidą, spisuje ich codzienne rozmowy i prowadzi własne śledztwo na kilku różnych płaszczyznach, a także powoli zaczyna walczyć z własnym i demonami. To czego się dowiemy na pewno nas zaskoczy i ciężko będzie się oderwać od lektury i żeby tego nie popsuć, nie powiem już nic więcej.

czwartek, 17 maja 2012

Papierowy Motyl- Diane Wei Liang


Cóż, reklamowanie tej książki jako porywającego kryminału i zaliczanie pisarki do najwybitniejszych autorów gatunku to duża pomyłka. Owszem jest wątek kryminalny, ale brak tajemnicy, w zasadzie od początku domyślamy się kto, a czekamy na to, żeby się dowiedzieć dlaczego i jak. To nie jest zła książka, ale dobra też nie jest, gdyby nie to, że jest króciutka i przeczytałam ją w dwa wieczory w łóżku, to pewnie byłabym bardziej zawiedziona.
Mei Wang, nowoczesna, młoda kobieta prowadzi w Pekinie agencję detektywistyczną, w dodatku prowadzi ją nielegalnie jako agencję konsultacyjną, bo w komunistycznych Chinach tego typu działalność nie jest dozwolona.  Kobieta zostaje wynajęta przez agenta gwiazd do rozwikłania delikatnej sprawy zaginięcia popularnej piosenkarki.
Równolegle obserwujemy losy młodego mężczyzny, świeżo zwolnionego z przymusowych robót i oczywiście wiemy, że dwie historie połączą się ostatecznie w jedną całość. Podczas śledztwa detektyw Weng zmaga się również ze swoją przeszłością, decyzjami i historią rodziny.  Dzięki tym wspomnieniom liźniemy odrobinę historii Chin, a dokładnie wydarzeń na placu Tian'anmen i z tego okresu, odrobinę chińskich zwyczajów i trochę wiadomości o Pekinie.
Niestety, nie wiem jaki miał być z założenia odbiorca książki, miłośnik kryminałów będzie zawiedziony, każdy, kto wie trochę więcej o Chinach, ich historii i zwyczajach i przeczytał parę innych pozycji, których akcja rozgrywa się w Chinach, również się zawiedzie. Dla mnie plusem było trochę opisów Pekinu, do którego za chwilę wybieram się po raz pierwszy, ale nawet jeśli chodzi o to zadanie, dużo lepiej spisała się Lisa See w Sieci Rozkwitającego Kwiatu, którą czytam w tej chwili.
Decyzję, czy warto pozostawiam Wam, jeśli książka wpadnie Wam w ręce, można przeczytać, ale nie jest to jedna z tych pozycji, na które warto polować.

Quinoa z brokułami

Ten przepis jest dla Marty, bo to u niej po raz pierwszy jadłam Quinoa i to była miłość od pierwszego spróbowania, a także dlatego, że nie zawiera mięsaJ Choć podczas tej wizyty w Pradze byliśmy razem z X u szczytu możliwości pochłaniania pokarmów wszelakich, w zasadzie jedliśmy bez przerwy i bez przerwy planowaliśmy co zjeść, więc moja percepcja mogła być zaburzona. Mimo wszystko okazuje się, że nie, i że Quinoa jest pyszna i na stałe zagościła na naszej półce kuchennej. Co do tej wizyty, hmm, mój mąż do dziś się boi, że Marta i Juraj nie będą nas chcieli więcej oglądać, bo na pewno mają nas za potwory, bo kto je AŻ TYLE!
Uwielbiam ten przepis, oprócz quinoa pyszne brokuły i może być jeszcze feta i awokado, czego chcieć więcej?

Podwójnie brokułowa Quinoa
Przepis stąd: 101cookbooks.com z małymi zmianami
1-1,5 filiżanki quinoa
5 filiżanek różyczek brokułów
3 ząbki czosnku
2/3 filiżanki krojonych migdałów bez skórki lub migdałów w plasterkach lekko uprażonych na suchej patelni
1/3 filiżanki świeżo startego parmezanu
2 szczypty soli
2 łyżki soku z cytryny (dodaję więcej)
¼ filiżanki oliwy z oliwek (pomijam, dodaję olej z chili*)
¼ filiżanki tłustej śmietanki (dodaję gęsty grecki jogurt)

Dodatkowo, opcjonalnie:
Świeża bazylia, olej z chili, pokrojone awokado, pokruszona feta lub kozi ser
Wykonanie:
Płuczemy quinoa, zalewamy podwójną ilością wody (na filiżankę dwie filiżanki wody) i gotujemy na wolnym ogniu, przykrytą, przez około 15 minut, aż wchłonie wodę
Brokuły gotujemy na parze, lub w garnku z wrzątkiem, przez 1-1,5 minuty, tak żeby dalej były sprężyste, ale nie zupełnie surowe.
Dwie filiżanki brokułów, czosnek, ½ filiżanki migdałów, parmezan, sól i sok z cytryny i jogurt wrzucamy do food processora i zamieniamy w pesto. (Ja mam tylko mały blender, więc u mnie to walka na raty...zaczynam od czosnku, parmezanu i migdałów, wyciągam połowę do miseczki, miksuję połowę brokułów, soku z cytryny i jogurtu, potem resztę i całość mieszam, muszę kupić większy blender, kiedyś, jak moja kuchnia się magicznie rozciągnie.)
Przed podaniem mieszamy quinoa z pozostałymi brokułami, pesto, w razie potrzeby dosalamy, dodajemy soku z cytryny, podajemy posypane pozostałymi migdałami i jeżeli chcemy z plasterkami awokado i pokruszoną fetą, możemy też polać olejem z chili.
Polecam!
*Olej z chili
½ filiżanki oliwy z oliwek i 1 i ½ łyżeczki płatków chili
Oliwę podgrzewamy w garnuszku, tak, żeby była gorąca, ale nie dymiła, odstawiamy na bok, dodajemy chili, mieszamy, zostawiamy do ostudzenia. Przechowujemy w lodówce, ale przed użyciem wyciągamy, żeby się ogrzała do temperatury pokojowej.

środa, 11 kwietnia 2012

"Dziewczęta z Szanghaju" Lisa See

Jak wiele razy wspominałam chętnie sięgam o książki o Chinach oraz autorów chińskiego pochodzenia. Muszę przyznać, że pociąga mnie wszystko co chińskie, kultura, jedzenie, herbata, ludzie i sam kraj. Co ciekawe, dorastając nie marzyłam o podróży do Chin, zawsze marzyły mi się Indie, obraz Indii, jaki nam sprzedają jest taki bajkowy i kolorowy, dodatkowo tyle do zobaczenia i to całe „uduchowienie”, joga i cały pakiet. Z kolei Chiny, to owszem kraj o długiej historii, ale gdzie zniszczono większość tradycji, gdzie łamane są prawa człowieka, itp. Jak to często bywa rzeczywistość weryfikuje nasze wyobrażenia, po trzech wizytach w Indiach, nie mam ochoty na następną, brud, smród, ubóstwo i oszustwo, niestety w tym zamykają się moje wrażenia. Owszem dalej lubię indyjskie jedzenie, lubię obejrzeć film produkcji Bollywood jak mam zły humor, lubię dekoracje z Indii, od ponad pięciu lat uprawiam jogę i pewnie nigdy nie przestanę. Zmierzam do tego, że choć jestem wdzięczna za tych parę rzeczy, to Indii nie znoszę i poza pewnymi wyjątkami nie znoszę mieszkańców tego kraju. I tu może się włączyć moja dobra koleżanka Iwonka, która mieszka w Indiach i zawsze mi powtarza, że mam przyjechać, a ona mi powie, dokąd jechać i będzie mi się podobać, i...pewnie ma rację, ale jeszcze do kolejnej wizyty nie dojrzałam.
Co innego Chiny, po kilkunastu wizytach w tym kraju, a potem półrocznym ciągłym pobycie, chcę więcej i więcej, tęsknię za Chinami, tak jak tęsknię za Polską. Chiny oczarowały mnie od ...drugiego wejrzenia, mój pierwszy pobyt to miłość do Hong Kongu, do Chin musiałam dojrzeć. Mam wielu znajomych, którzy Chin i Chińczyków nie lubią, mam takich, którzy, tak jak ja po pobycie w Chinach zakochali się, jak ja.
Chiny są...po trochu wszystkim, nowoczesnym i szybko rozwijającym się krajem, pomieszaniem starego z nowym, ciągłym pędem dla jednych, lenistwem dla innych, krajem wielkim, zróżnicowanym i bardzo zróżnicowanym społeczeństwem i do Chin zawsze chętnie będę wracać. Planujemy wyjazd wakacyjny do Chin z X, mieliśmy zamiar jechać w zeszłym tygodniu, ale nie wyszło, pewnie pojedziemy jesienią, tylko nie wiem, jak tak długo wytrzymam bez herbaty, która się kończy...i na razie czytam książki z Chinami w tle.

Lubię Lisę See, jako pierwszą przeczytałam jej książkę Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz, i ta była najlepsza, potem Miłość Peonii, na mojej półce jeszcze dwie pozycje autorki, teraz padło na Dziewczęta z Szanghaju.
Muszę powiedzieć, że parę pierwszych stron drażniło mnie, ale to szybko ustąpiło, książka wciąga i świetnie się ją czyta. Tradycyjnie już u Lisy See, głównym tematem są kobiety, ich siła i współpraca, wspieranie się w trudnych sytuacjach, dla mnie bardzo wiarygodne, bo ja bardzo wierzę w siłę i mądrość kobiet i ma do nich w moimi życiu duże szczęście. W Dziewczętach głównym wątkiem są relacje i historia sióstr, May i Pearl i jak to z siostrami bywa, relacje niełatwe, z wieloma konfliktami a jednak z wielką, niemal bezwarunkową miłością, wspólnotą i wspieraniem siebie nawzajem w trudnych sytuacjach.
W książce, oprócz sióstr, są też inne kobiety: matka dziewcząt, która zawsze wydawała im się krucha, słaba i bezwolna, która jednak w obliczu tragedii jak spotyka jej rodzinę i kraj, znajduje w sobie ogromną siłę i walczy o przyszłość córek. Jest też teściowa, która wydaje się z początku zła i zacofana, a jak każdy ma swoją historię i walkę, która ją ukształtowała.
Akcja książki zaczyna się w latach 30 XX wieku, w Szanghaju, gdzie Pearl i May wiodą beztroskie życie, w najlepszym, według nich, miejscu na świecie. Niestety ich rzeczywistość ma się wkrótce zmienić, najpierw przez lekkomyślne decyzje ojca i jego zamiłowanie do hazardu, a następnie przez początki okupacji Chin przez Japonię. Nasze bohaterki podejmują trudną i długą podróż do Stanów Zjednoczonych. Jesteśmy świadkami wielu dramatycznych sytuacji, zarówno w czasie tej podróży, jak i po dotarciu do Ameryki. Po długiej podróży Pearl i May zostają zatrzymane na Angel Island, w obozie dla uchodźców, na długo zanim postawią stopy na „Złotej  Górze”, jak ówcześni Chińczycy nazywają Amerykę. Potem wcale nie jest łatwiej sny o amerykańskim dobrobycie, okazują się wyłącznie snami, chińskie dzielnice są ubogie, przeludnione, każdy walczy o swój byt i oszczędza, żeby wspierać rodziny w Chinach, lub kiedyś do Chin powrócić. Wielu Chińczyków, nawet po latach pobytu w Stanach nie zna angielskiego, a niechęć i prawo amerykanów nie pomaga w ich asymilacji.
Dodatkowo Chiny jakie znają nasze bohaterki powoli przestają istnieć, wieści docierające z kraju nie są optymistyczne, dziewczęta nie mają do czego wracać, a nie potrafią się do końca pogodzić ze swoim losem, jedno co się nie zmienia, to ich siostrzana miłość, choć może powinnam powiedzieć, że zmienia się bardzo, ale dalej je łączy i daje siłę i w dalszym ciągu nikt nie zna Pearl i May tak dobrze, jak one siebie nawzajem.
Muszę powiedzieć, że pierwszy raz czytałam o chińskich emigrantach przybywających do Ameryki, o „papierowych związkach”, o tym jak zawsze niechętna emigrantom Ameryka ich przyjmowała i traktowała, jak zmieniało się to na przestrzeni lat i jaki udział w budowaniu mitów na temat Ameryki i stereotypów na temat Chin mieli emigranci.
Polecam serdecznie i ze względu na motywy chińskie i siostrzano/ kobiece i po prostu jako mądrą i prawdziwą książkę o życiu.

czwartek, 15 marca 2012

Babskie bliny

Chociaż moja babcia pochodziła spod Wilna, a właściwie to duże uogólnienie, bo ze Święcian, to takich blinów u nas w domu się nie jadało. Z ciekawości sprawdzam sobie „bliny litewskie” i okazuje się, że robi się je na ziemniakach, czyli te z mąką gryczaną to rosyjskie i takie lubię najbardziej. Pierwszy raz jadłam bliny u ciotki mojego chłopaka wiele lat temu, były pyszne, potem wiele razy myślałam żeby zrobić, ale jakoś nigdy się nie składało, do czasu. Miałyśmy kiedyśm z moimi przyjaciółkami tradycję spotkań babskich z gotowaniem, wymyślałam co będziemy jeść, albo któraś rzucała pomysł na co ma ochotę, kupowałyśmy składniki, winko i spotykałyśmy się u którejś w domu. Uwielbiałam te spotkania, plotki, popijanie wina i wspólne gotowanie, ja przy garach (przeważnie) i kilka podkuchennych, choć też nie zapomnę pysznych naleśników Wery z rozmaitym nadzieniem i sosami i szarlotki Kate z ubitym mascarponeJ
Przez jakiś czas jedna z moich przyjaciółek pracowała jako kupiec owoców morza i innych rarytasów i była naszym dostawcą składników, schemat gotowania zmienił się o tyle, że dostawałam zadanie: mam szyjki rakowe, krewetki albo mam anchovies czy kawior, Malina wymyśl co mamy do tego kupić. Jak kawior, to bliny, co przygotowałam z szyjek rakowych opowiem przy innej okazji.  Nasza impreza z blinami była bardzo udana, jak zresztą wszystkie i niestety chyba nie do powtórzenia, bo jak się zgrać razem, wszystkie żeby wpaść do Polski, do Trójmiasta w tym samym czasie? Jedna z nas w Warszawie, dwie w Krakowie, jedna w Hong Kongu, jedna na Cyprze, jedna w Trójmieście i jedna się „wykruszyła”, spotykamy się zawsze, w okrojonym gronie, przeważnie idziemy coś zjeść, albo zamawiamy, bo szkoda czasu i nie możemy się „nagadać”, ostatnio spotkania zamieniają się w dwupokoleniowe, bo „większa połowa” ma już dzieci. Dla mnie bliny, oprócz doskonałego smaku będą miały zawszę tę wartość sentymentalną i będą przypominać czasy, kiedy pracowałyśmy razem, mieszkałyśmy blisko siebie  i co tydzień, co dwa musiałyśmy się spotkać w babskim gronie.

Przywiozłam sobie z Polski mąkę gryczaną z myślą o blinach i przepisie na chleb, który chcę wypróbować. Nie mogłam znaleźć mojego przepisu na bliny, po tylu przeprowadzkach, niestety, wiele rzeczy ginie. W książce kucharskiej „Kuchnia Rosyjska” był przepis, ale z wykorzystaniem wyłącznie mąki gryczanej, a pamiętałam, że mój miał też pszenną, ostatecznie znalazłam przepis, który wyglądał „jak trzeba” tu, cytuję za Liską:
Bliny
ok. 25 sztuk o średnicy 10 cm

Zaczyn:
15 g świeżych drożdży
1 łyżeczka cukru
120 ml letniej wody

Ciasto:
4 jajka
350 ml letniego mleka
80 g masła, stopionego i ostudzonego
220 g mąki pszennej
80 g mąki gryczanej
1/2 łyżeczki soli
do smażenia: masło lub olej roślinny

Zaczyn:
wszystkie składniki wymieszać w misce i odstawić na 20 minut, by "ruszyły".
Ciasto:
Białka oddzielić od żółtek i ubić je na sztywną pianę. Odstawić.
W drugiej misce połączyć oba rodzaje mąki i sól, następnie wlać rozczyn, żółtka, mleko i masło. Zmiksować zwracając uwagę na to, by w cieście nie było grudek.
Dodać pianę z białek i łyżką (nie mikserem!) energicznie i dokładnie ją wmieszać. Ważne, by nie mieszać za długo, ale jednocześnie ważne, by pianę dobrze rozprowadzić w cieście.
Odstawić na 2 h. W tym czasie ciasto podwoi albo potroi swoją objętość, stanie się rzadkie i pełne bąbelków. Tak ma być :)

Na patelni rozgrzać masło lub olej roślinny (ja wybieram tę drugą opcję, jest mniejsze ryzyko przypalenia) i wlewając po 2 łyżki ciasta, formować placuszki. Smażyć ok. 2 minut z każdej strony. Usmażone przełożyć albo do żeliwnego, zamykanego garnka albo na talerz przykrywając je jednocześnie folią aluminiową. Ważne, by nie ostygły, zanim skończymy je smażyć.
Gotowe bliny możemy podawać z kwaśną śmietaną, kawiorem albo sałatką śledziową.
  I moje uwagi:
1.    U mnie nie ma świeżych drożdży, użyłam suszonych, nie odstawiałam zaczynu do wyrośnięcia.
2.    Zawsze smażę wszelkie placki i naleśniki na patelni do naleśników i nie używam dodatkowego tłuszczu do smażenia, bo nie potrzeba.

Cóż kawior Kate był lepszy od tej namiastki, którą udało mi się kupić, ale i tak było smacznie, dla mojego męża zupełnie nowe smaki, co prawda jadamy kaszę gryczaną (z Polski, a ostatnio z nowej rosyjskiej półki w supermarkecie), ale blinów nigdy nie próbował, kawioru też nie, a śmietanę też kupuję tylko od święta, bo to trudno dostępny produkt...
Do blinów przygotowałam sałatkę, to taka zimowa sałatka, z burakiem, choć ja na brak warzyw u mnie nie mogę nigdy narzekać.

Sałatka z burakiem, pomarańczą, fetą i karmelizowaną cebulą
rukola
pomarańcza
buraki w occie (albo gotowane jak wolicie)
czerwona cebula
ocet balsamiczny
sól
pieprz
feta

Cały sekret tej sałatki to cebula, kroimy ją na plasterki, lub drobniej, wrzucamy na odrobinę rozgrzanej oliwy, dodajemy szczyptę soli i powolutku dusimy, jakieś 15 minut, ogień powinien być mały, a cebula nie ma się rumienić, tylko dusić i karmelizować we własnym soku, jeżeli zaczęłaby się przypalać, możemy dolać odrobinę wody, ale przeważnie nie trzeba, należy zamieszać od czasu do czasu, na koniec dodajemy 1-2 łyżki octu balsamicznego.
Kiedy cebula się dusi przygotowujemy resztę, wrzucamy rukolę do miski, obieramy pomarańczę, odkrajając skórkę z zewnętrzną błonką okrywającą miąższ i kroimy na plasterki (sok który wyciekł w czasie krojenia dodałam do cebuli), układamy na rukoli, na to plasterki buraka, uduszona cebulka i trochę pokruszonej fety i świeżo zmielony pieprz, jeżeli potrzeba można polać jeszcze odrobiną oliwy, choć nie trzeba.
A teraz tylko zajadać!

czwartek, 9 lutego 2012

1Q84 Tom 3

To było zaplanowane wyłamanie się z niekupowania nowych książek, po prostu musiałam skończyć trylogię. Nie, nie przeszkadza mi, że książki czekają na półce (i wszędzie indziej gdzie da się je upchnąć) na swoją kolej, chodzi o względy praktyczne, może w końcu uda się stąd wyjechać i trzeba będzie wysyłać i wysyłać paczki, a książki są ciężkie, a zapas nieprzeczytanych spory.

Nie wiem czemu większość recenzji, które znajduję jest negatywna lub bardzo umiarkowanie pozytywna. Mi się ostatni tom podobał i podobała mi się całość, ale te mało pozytywne recenzje, wyszły spod pióra osób, które przeczytały więcej Murakamiego niż ja, więc nastawiają mnie pozytywnie do kolejnych książek, skoro są lepsze niż ta.
Na początku drażniło mnie wprowadzenie trzeciego, równoprawnego narratora w postaci Ushikawy, wydał mi się taką „zapchaj dziurą” spowalniająca akcję, z czasem go doceniłam, jako element spinający pozostałe postaci i wydarzenia. Również dzięki nowemu narratorowi autor przemycił sprytnie wiele nowych informacji, bez wyjawiania ich pozostałym bohaterom, aż do końca.
Podoba mi się motyw długo wyczekiwanej miłości i przeświadczenia bohaterów, że należą do siebie i jeżeli tylko się odnajdą to mają wspólną przyszłość. Liczyłam może na jakieś rozwiązanie tajemnic związanych z sektą, które nie nastąpiło. Całość jest zdecydowanie bardziej zamknięta i kameralna niż poprzednie części, niewiele tu akcji, w dużym stopniu wynika to z pogłębiającej się alienacji bohaterów od świata zewnętrznego i dosłownego zamknięcia w czterech ścianach w przypadku dwójki bohaterów.
Zastanawiałam się, czy bohaterowie rzeczywiście żyją w odmiennej rzeczywistości, skoro tak, dlaczego tylko Tengo, Aomame, Ushikawa i Fukaeri dostrzegają dwa księżyce? I czy rzeczywiście jest droga wyjścia z Miasta Kotów, czy też roku 1Q84, jak nazywają czasoprzestrzeń, w której się znajdują „wtajemniczeni”.
Murakami po raz kolejny stworzył ciekawy świat, równoległe światy? I wrzucił bohaterów do tej króliczej nory i wygląda na to, że od nich zależało jak to rozegrają i czy znajdą wyjście, a może właśnie, wcale nie od nich, bo przecież tak ważne było tu przeznaczenie?  

środa, 8 lutego 2012

Dobrze jest jak jest


Wiem zniknęłam, na całe wieki, nie będę się usprawiedliwiać, nie miałam ochoty na pisanie. Zdążył się zmienić rok i w naszym kalendarzu i w chińskim, dlatego życzę Wam wszystkiego...na co tylko macie ochotę. To ma być dobry rok i chcę w to wierzyć, bo w końcu musi, bo z tym, że „Dobrze jest jak jest” ja się nie zgadzam, choć i w tytule książki Annie Proulx użyła tego stwierdzenia przewrotnie, a nie dosłownie.

Od dawna chciałam przeczytać  coś Annie Proulx, zachęcona filmami na podstawie jej książek (Kroniki Portowe i Tajemnica Brokeback Mountain). Niestety, chyba nie trafiłam najlepiej, bo ja nie bardzo lubię opowiadania i Dobrze jest jak jest, tego nie zmieniło. To nie jest zła książka, po prostu nie do końca dla mnie. Autorka poświęca dużo czasu na przybliżenie nam postaci, kim są, co ukształtowało każdego z bohaterów i to byłby ciekawy element powieści, ale w opowiadaniu, które zaraz potem się kończy, było tego za dużo, albo całego opowiadania za mało.
Miejscem wydarzeń opowiadań jest Zachód Stanów Zjednoczonych, poznajemy losy, a właściwie fragmenty z życia pionierów, ranczerów i poganiaczy bydła, wszystkie tragiczne, zdecydowanie więcej tam walki o swoje miejsce na świecie, niż spokojnej codzienności. Z tej tematyki wyłamują się dwa opowiadania o piekle i szatanie, dodatkowo utrzymane w innym, satyrycznym klimacie.
Muszę przyznać, że poszczególne opowiadania zapadły mi w pamięć, ale po prostu czuję niedosyt, widzę materiał na więcej. Niemniej sięgnę po kolejną książkę autorki, bo styl pisania i kreślenia bohaterów oraz obrazowe opisy przyrody są obiecujące.