piątek, 17 września 2010

Kino Koreańskie specjalnie dla Rudej


Darzę wielkim uczuciem kino azjatyckie i tę miłość dzielę z Rudą. Tak więc, jak pisałam widziałam wlaśnie Time Kim Ki Duka, który chciałyśmy obie obejrzeć dawno temu i nie wiem, czy jej się udało.


Seh-hee, jedna z głównych bohaterów ma lekką lub nie taką lekką obsesję, że się wkrótce znudzi swojemu facetowi,  a przede wszystkim, że znudzi mu się jej twarz. Dziewczyna jest chorobliwie zazdrosna, wszędzie widzi zagrożenie i konkurencję dla samej siebie i robi sceny bogu ducha winnemu Ji-woo. Kiedy jej obsesja staje się nie do zniesienia, znika z jego życia, bez słowa wyjaśnienia. W tym czasie przechodzi operację plastyczną  i zaczyna śledzić ukochanego, aby po pół roku, z nową twarzą, spotkać się z nim podając się za kogoś innego i sprawdzić, czy jego uczucie było szczere. Kiedy prawda wychodzi na jaw zagubiony i zdesperowany Ji-woo postanawia zrobić to co zrobiła wcześniej jego dziewczyna: zniknąć i poddać się operacji plastycznej, aby później pojawić się w jej życiu na nowo. Nasi bohaterowie niszczą niszczą swoje uczucie i siebie nawzajem, co ostatecznie doprowadzi do tragedii.




Film interesujący, z pięknymi zdjęciami, nie jest jednak tak magiczny jak Pusty Dom czy Wiosna, Lato, Jesień, Zima, Wiosna. Bohaterowie mogą się też wydać trochę płascy i puści, bo niewiele o nich wiemy, poza tym, że się kochają i chłopak robi niezłe zdjęcia. Na magię poprzednich filmów składają się też oszczędne dialogi, a w Czasie jest ich znacznie więcej i to o dziwo, trochę go psuje. Z drugiej strony, to co dla nas puste, ma też trochę inny kontekst kulturowy, bo od razu przypomniałam sobie obsesję Koreanek na punkcie ich wyglądu i operacji plastycznych. Pamiętam jak mi Ruda opowiadała o swojej przyjaciółce, ładniutkiej Yun-ah, która stwierdziła „ale ja musiałam sobie oczy zoperować, bo jak się uśmiechałam to mi znikały...”.  I wiedząc to widzę w tym filmie więcej.

czwartek, 16 września 2010

Reisefieber


Mam już powoli reisefieber jak to się ładnie określa po PolskuJ, nie ważne, że przez parę lat żyłam pakując i rozpakowując walizki, nie ważne, że mam za sobą dziesiątki wyjazdów do Azji, po Europie i jeden do Ameryki Południowej, nerwy i podekscytowanie zostają. Poza tym pakowanie na dwa tygodnie zawsze jest trudne, do tego coż, ja może nie biorę zbyt wielu rzeczy, ale wszystko musi być przemyślane i dobrane, akcesoria (bez biżuteri to ja goła jestem), bielizna (trzeba sprawdzić, czy do każdego ciucha mam odpowiedni stanik), buty, jak nie wziać zbyt wielu par, ale żeby do wszystkiego pasowały...dodam, że mam gdzieś chyba z 70 par butów, a wzięłam cztery, nie jest to chyba najgorszy wynik. Miejsce i kilogramy na trochę zakupów są, niestety nie zadziała teraz stara metoda... Zazwyczaj na wyjazdy z pracy brałyśmy tyle ubrań ile nam było trzeba, do dnia, kiedy będziemy na zakupach, a resztę kupowałyśmy. Teraz liczę na zakupy jesienne, a pogoda dalej letnia, do tego X szczerze nienawidzi zakupów jak wielu facetów, więc nie będę go maltretować, owszem połazimy trochę po sklepach, ale nie „jakby nie było jutra” jak to określił. Spakowałam wczoraj walizkę, skontrolowałam stan walizki męża, a właściwie on kontrolował zadając rozliczne pytania.  


W międzyczasie pichciliśmy kolację, X spisał się nieźle przygotowując składniki, ja doprawiłam i wykończyłam, bo tu niestety nie można mu zaufać. Podam Wam pomysł na szybki i smaczny makaron (nie nie jemy ciągle makaronu, tak się akurat złożyło).
Tagiatelle z bakłażanem
Bakłażna i czerwoną cebulkę kroimy w kostkę, wrzucamy na patelnie na odrobinę oliwy, podsmażamy, aż się cebula zeszkli, solimy, pieprzymy i dodajemy sporo słodkiej papryki, podlewamy trochę wodą, zmniejszamy temperaturę, przykrywamy i dusimy chwilę, żeby bakłażan zmiękł. Możemy w tym czasie ugotować makaron, ja lubię naprawdę al dente więc zostawiam to na ostatnią chwilę, żeby się obrzydliwie nie rozmemłał. Przygotowujemy garść pomiodrków koktajlowych, lub kroimy w kostkę ze dwa ładne, twarde pomiodory, ucieramy parmezan do posypania makaronu. Jeżeli woda z bakłażana odparowała, i jest już miękki dolewamy słodkiej śmietanki, jak się zagotuje, wrzucamy pomidorki i wyłączamy, pomidorki mają się tylko podgrzać, nie rozwalić. Odlewamy makaraon, wykładamy na talerze, polewamy sosem i warzywkami, na to dajemy solidną łychę filadelfii, lub ricotty ( jadłam ten makaron we włoskiej knajpie w Szanghaju i tam była ricotta, ale ja wolę bardziej smak naszo-twarogowy), w Polsce zawsze używałam twarożku Turka albo Piątnicy (takie miękkie pasty twarogowe). Na koniec posypujemy parmezanem i szybko jemy, póki gorące! Można udekorować listkami bazylii jak ktoś ma, ja nie mam, na Cyprze nie udało mi się nigdy kupić roślinki jak u Nas, a z nasionek dwa razy zasuszyłam...
Coż, czas wracać do pracy, a właściwie zacząć pracować, bo choć mam tyle roboty przed urlopem, że spać w nocy nie mogę i biegam po biurze z wywieszonym jęzorem, to i tak znajduję sobie inne zajęcia, sprawdzić maila, napisać coś na blogu....

środa, 15 września 2010

Specjalnie dla Justy

Kto lubi dokładne przepisy z miarami i wagami, tego u mnie nie znajdzie, raczej tworzę na bieżąco No może za wyjątkiem pieczenia, choć i tu często improwizuję i modyfikuję.
Niedzielna lazania ze szpinakiem, nie niej jestem wegetarianką, choć byłam przez trzy lata, ku utrapieniu części rodziny, ale nie mojej mamy. Tak to jest z moją mamą, że w zasadzie wszystko mi było wolno, ale pod warunkiem...Warunek w tym przypadku był taki, że mam sobie gotować, bo ona nie będzie robić dwóch obiadów, odpada też opcja jedzenia tego co z obiadu zostaje po odjęciu mięsa, więc jak będę sobie gotować proszę bardzo, bo w wieku lat 13 należy się zdrowo odżywiać (och jak to dawno był). Podejście mamy było mądre, bo obie jesteśmy uparte jak osły i żadna nie ustąpi nawet na milimetr (dwa zodiakalne byki), dobrze wiedziała, że nie wybije mi z głowy jak sobie coś postanowię, ja wiedziałam, że ona nie odpuści jak sobie postanowiła. I choć obecnie jestem mięsożercą to nie koniecznie na codzień i nie koniecznie latem.

Wracając do meritum, bo trochę mnie poniosło, przepis.
Dużą paczkę mrożonego szpinaku wrzucam na patelnię ( na Cyprze szpinak mrożony jest w całych liściach, nie mielony jak w Polsce, ale mielony też może być, polskiego, mielonego dwie paczki), podlewam odrobiną słodkiej śmietanki*, dodaję soli, pieprzu, odparowuję nadmiar wody, pod koniec gotowania żeby zachował smak i aromat dodaję ząbek czosnku.
Po wyłączeniu rozkruszyłam do środka jakieś 15 dkg Roqueforta i garść orzechów włoskich. W tym samym czasie przygotowałam sos pomidorowy, wzięłam mały kartonik zagęszczonego soku i puszkę pomidorów, robię dość sporo, rzadkiego sosu, bo nie gotuję makaronu i musi się w tym ugotować podczas pieczenia. Podgrzewam pomidory, dodaję sól, pieprz, szczyptę cukru, szczyptę cynamonu, sporo słodkiej papryki, jak już wyłączam sporo suszonej bazylii (jeśli doda się wcześniej sos będzie brunatny a nie ładnie czerwony).
I cóż, naczynie żaroodporne smaruję trochę oliwą, układam warstwę makaronu lazanie, na to część szpinaku (ja podzieliłam na cztery porcje), zalewam sosem i kolejna, na wierzchu powinien być szpinak z sosem, już bez makaronu i posypuję jeszcze tartym, żółtym serem. Przykrywam folią aluminiową, wstawiam do piekarnika nagrzanego do 180 stopni, piekę jakieś 15 minut pod przykryciem, a potem kolejne 10-15 aż się ser przypiecze i ...bon appetit, świetnie smakuje z czerwonym winkiem, ale co nie smakuje z nim świetnie...

P.S. przepisy będę zamieszczać specjalnie dla mojej koleżanki Justy, która zawsze mnie
namawiała do napisania książki kucharskiej

P.S.2 powinnam była zrobić zdjęcie, ale któż by pamiętał...poprawię się

*moja mama ma teorię, że dodanie mleka lub śmietanki do gotowania szpinaku jest niezbędne, bo zawarty w nim kwas szczawiowy wypłukuje z organizmu wapń, więc dobrze jest go jednocześnie dostarczyć, nie wiem jednak czy to rzeczywiście się tak neutralizuje ładnie z gotowaniu, wątpię, jest to jednak, taka rzecz, którą robię „od zawsze”.


Fado w tle czy na pierwszym planie?

 Fado w tle czy na pierwszym planie?

Nie wiem czy dam radę napisać na temat wszystkich filmów ostatniego przedłużonego weekendu, ale spróbuję naskrobać choć troszkę. Do Lisbon Story wróciłam, bo miałam go na jakiejś płytce z gazety, prawdopodobnie kupiłam gazetę ze względu na film, co mi się często zdarzało jak mieszkałam w Polsce.
Film nie jest ani bardzo dobry ani bardzo zły, mnie wciąga, ale to rodzaj, który mój mąż określa „film w którym nic się nie dzieje”, albo wręcz stwierdza, „bo ty lubisz filmy w których nic się nie dzieje”. Trochę jest w tym prawdy, lubię taką trochę powolną akcję, lub jej brak, w połączeniu z obrazem dającym do myślenia, dźwiękiem. Tak jest to film bez akcji, ale za to z niesamowitym nastrojem. Pomimo, że widziałam go wcześniej 15 lat temu pamiętałam dokładnie historię, a nie tylko wrażenie jakie na mnie wywarł, a to nie zdarza mi się zawsze, choć tu może być też wynikiem mało rozbudowanej fabuły. Co mi się podoba, to taki sposób pokazania Lizbony w jaki ja lubię zwiedzać, włóczenie się po ulicach, przyglądanie i przysłuchiwanie się wszystkiemu dookoła ( ja bym dodała jeszcze smakowanie czego tylko się da) i na koniec, albo przede wszystkim muzyka. Pamiętam niesamowite wrażenie jakie na mnie wywarła wtedy i do dziś wywiera. W filmie wystąpiła portugalska grupa Madredeus wykonująca muzykę inspirowaną tradycyjnym fado.












Nie jest to może najlepszy film Wendersa, jak dla mnie to chyba Niebo nad Berlinem (swoją drogą, nie wiem czy wiecie, że na bazie scenariusza tego filmu Wenders wraz z dwojgiem innych scenarzystów stworzyli  później  City of Angels (Miasto Aniołów ) z Meg Ryan i Nicolasem Cagem, ale tego filmu Wenders już nie reżyserował), albo stworzony z Antonionim film Po tamtej stronie chmur z genialną obsadą i pięknymi zdjęciami, ale Lisbon Story zapada w pamięci właśnie dzięki muzyce.  Czytałam, że taki był zamysł Wendersa, żeby dźwięk w tym filmie wziął górę nad obrazem i to mu się z pewnością udało.

poniedziałek, 13 września 2010

podejście pierwsze...

Podejście pierwsze do pisania bloga. To znaczy nie wiem czy będzie ich więcej, po prostu nie wiem jak będzie z czasem i wytrwałością, ale, że ten pomysł chodził mi po głowie już jakiś czas postanowiłam dać mu szansę. Dlaczego dziś? bo mam trochę więcej czasu niż zwykle. Nie byłam w pracy, w zasadzie nie wychyliłam nosa z domu od piątku z racji nie najlepszego samopoczucia i poziomu energii. Siedzę w klimatyzowanym mieszkaniu, bo na zewnątrz jeszcze gorąco, a miałam:

1.jechać na weekend nad morze i wylegiwać się na plaży,

2.iść na urodziny kolegi z pracy męża; grill nad basenem, mogło być fajnie,

3.iść na ślub znajomych i strasznie mi przykro, że nie dałam rady i mam nadzieję, że mąż dał radę przekazać jak mi przykro,

4.pracować ciężko, bo w piątek jedziemy na zasłużony urlop i nie będzie mnie w pracy dwa tygodnie i choć świat się z powodu mojej nieobecności nie zawali, to trzeba się przed tą ewentualnością zabezpieczyć.

Zamiast tego:

1. wyspałam się jak dawno się nie zdarzyło,

2. skończyliśmy z mężem oglądać drugi sezon Mad Men,

3.pomiędzy zamawianiem indyjskiego żarcia i suwlaków zmusiłam się do przeszukania zawartości lodówki i upiekłam lazanię ze szpinakiem, i zrobiłam jajecznicę na śniadanie, bo dla X (męża) nawet to stanowi wyczyn powyżej jego zdolności kulinarnych, do tego wszystkiego spożyliśmy dwie i poł butelki wina.

4. obejrzałam filmy, których mąż nie miał ochoty ze mną oglądać, lub nie mógł ze względu na brak angielskich napisów; dwa koreańskie Kim Ki Duka (Time, Bad Guy), Kobiety na skraju załamania nerwowego Almodovara i Lisbon Story Wima Wendersa (widziałam już 15 lat temu w gdańskim Żaku na przeglądzie filmów tegoż reżysera.)

5.sprawdziłam zdjęcia z podróży służbowych do Chin, żeby oszacować jakie ciuchy spakować do HK w związku z naszym urlopem,

6.zgrałam i uporządkowałam zdjęcia z aparatu (nazbierało się od czerwca...)

7. odebrałam dziwny telefon od szefa wczesnym rankiem, że właśnie był w biurze i włączył alarm, bo ktoś zapomniał w piątek po południu i że jak przyjdę to powinien działać, więc trzeba wyłączyć, po czym zorientowałam się, że jeszcze nie przeczytała mojej wiadomości, że fatalnie się czuję i do pracy nie dam rady się wybrać; wytłumaczyłam, przeprosiłam i obiecałam, że jutro będę, bo wiem, że mam dużo roboty; w zasadzie dziś mąż mnie siłą prawie przywiązał do łóżka, bo ja z racji wrodzonej skłonności do zamartwiania się i poczucia odpowiedzialności chciałam się wybrać, pomimo zaburzeń równowagi przez ostatnie dni (nie od wina bynajmniej, od tabletek na tarczycę), no ale co ja bym nie dojechała? a szef się ekscytuje alarmem, bo nam go założyli w czwartek i jeszcze testujemy:)

Ostatecznie trzeba wykorzystać czas jak najlepiej. Teraz czekam, aż się zjawi X z pracy bynajmniej nie z obiadem, bo pomimo mojeje kreatywności nic już w lodówce nie wyszperam, więc coś trzeba będzie zamówić. A tak poza tym, to powinnam się chyba jednak wykąpać, bo łażę w piżamie cały dzień i nie jestem seksowną małżonką. Najbardziej z tego weekendu to się chyba kot ucieszył, mogła polegiwać między nami i na nas i ciągle ktoś był w domu. X wrócił naprawdę czas na prysznic.