czwartek, 25 listopada 2010

Nie zawsze miłosierny Tołstoista

The Last Station to jeden z lepszych filmów, które ostatnio udało mi się zobaczyć.
Nie wiem czy opowiedziana historia jest całkowicie wierna biografii pisarza, ale pokazuje tak różne jego oblicza, że mnie przekonuje. Z jednej strony idea wyzbycia się materializmu, pochwała pracy na roli, idea uwłaszczenia chłopów, ochrona żywych stworzeń i pochwała ogólnego umiarkowania w życiu, z drugiej bujna i rozpasana młodość pisarza.
Wyraźnie widać rozdźwięk między tym kim Tołstoj chciałby być według swojej „religii” a jego słabościami jako człowieka i rzeczywistością. Tak naprawdę nie ma w tym nic nadzwyczajnego, prawdopodobnie każdy myślący człowiek ma takie dylematy, problem tkwi w tym, że tu mamy człowieka sławnego i podziwianego, a każdy jego ruch jest obserwowany przez rzeszę „wyznawców”.
Nasz bohater czuje to brzemię i próbuje je dźwigać, ale nie jest mu łatwo. Postępując zgodnie z głoszonymi prze siebie ideałami rani swoją żonę i jest gotów rozdać swój majątek, zostawiając rodzinę bez wsparcia finansowego; chcąc zachować majątek i prawo do swoich utworów czuje jakby oszukiwał samego siebie.



Widać, że Tołstoj na swój sposób nadal kocha żonę, która jednak męczy go częstymi atakami histerii i brakiem zrozumienia dla jego nowych Idei. Z drugiej strony jego „nową miłością” jest jego przyjaciel i sekretarz Włodzimierz Czertkow (Paul Giamatti), który wydaje się w pełni rozumieć i popierać pisarza. Oczywiście nic nie jest białe ani czarne, patrząc na Czertkowa cały czas mamy wrażenie, że jego oddanie nie jest czysto bezinteresowne, a on sam jest obłudny; gorliwy Tołstoista, tam gdzie mu wygodnie, ale nie koniecznie w kwestii wygody własnego życia.
Najciekawszą kreacją w filmie jest dla mnie Zofia, żona pisarza (doskonała Helen Mirren) i jej relacje z Lwem. Owszem, bywa histeryczna, ale tak jak wiele kobiet bywa, kiedy czują, że coś tracą, zwłaszcza uczucie ukochanego i kontakt z nim. A ona wie, że jest o co walczyć, byli najlepszymi przyjaciółmi, bratnimi duszami, czytali swoje myśli, spotykali się w pół słowa i ona wierzy, że taki Lew Tołstoj jeszcze gdzieś jest i próbuje go odnaleźć, obudzić.

Zofia martwi się też o los swojej rodziny, jak typowa kobieta kwoka, z drugiej strony, na pewno nie jest głupią kwoką, jej związek z mężem był zbudowany na przyjaźni, rozmowach. Niestety ze strony Lwa, po wielu wspólnie spędzonych latach pozostała jedynie ta przyjacielska/intelektualna fascynacja żoną, a u niej dalej głębokie, niezaspokojone uczucie i potrzeba bliskości zarówno duchowej, jak i cielesnej.
Lwa cechuje też pewna megalomania, widzi siebie jako mesjasza nowej religii i to przedkłada nad dobro najbliższych.
Bardzo interesujący jest „rozkład sił” w filmie, głównym bohaterem jest opowiadający historię Walenty Bułhakow (bardzo przeze mnie lubiany James McIvoy), jego ocena wydarzeń, jego obserwacje. Widzimy go jako młodego, niewinnego i bezkrytycznie zafascynowanego ideami Tołstoja, aspirującego pisarza, który dojrzewa na naszych oczach i przechodzi ogromną przemianę. Interesujące jest też, że pełni on rolę arbitra w konflikcie między Tołstojami, widzi racje i uczucia obu stron i stara się im pomóc dojść do porozumienia i przestać narażać drugą stronę na niepotrzebne cierpienia.

Drugą dominującą postacią jest Zofia, natomiast sam Tołstoj (swoją drogą świetna rola Christophera Plummera), choć jest przyczyną wszystkich zdarzeń, a film opiera się na jego biografii, zdaje się być trochę odsunięty na dalszy plan. Tołstoj obserwuje zachodzące dookoła niego wydarzenia, a przyglądamy się jemu.
Oglądamy też relacje między całą rodziną Tołstojów, rodzicami i dziecimi i jak zwykle całe pokłady żalu, miłości i wzajemnych wyrzutów, jak to w rodzinie bywa oraz jak to wszystko się odwraca w obliczu tragedii, jaką jest choroba i śmierć ojca.

środa, 24 listopada 2010

Tu Julia Child...no może nie całkiem:)

Ach, jak zaczynałam pisać bloga, to myślałam, że będzie bardziej „kulinarny”, ale jakoś poszedł był w inną stronę, widać, żyje własnym życiem. Opuściłam się nieco z tym gotowaniem, to znaczy z gotowaniem w sumie nie, bo gotuję codziennie, ale z pisaniem o gotowaniu owszem, cóż postaram się poprawić.

Kulki mięsne w sosie
Źródło: Nina w kuchni
500 g mielonego mięsa (ja użyłam wołowiny)
1 jajko
Łyżeczka mielonej kolendry
Sól, pieprz
Mąka do obtoczenia kulek


Sos:

puszka mleczka kokosowego
Puszka krojonych pomidorów
1-2 łyżeczek garam masala
1 łyżeczka czerwonej papryki
szczypta ostrej papryki
1 ząbek czosnku
kawałek świeżego imbiru około 2 cm
1 duża cebula
sól
olej do smażenia
Świeża kolendra do podania

Wymieszać mięso z przyprawami i jajkiem, uformować małe kulki, obtoczyć każdą w odrobinie mąki.

Posiekać cebulę, imbir i czosnek (można wycisnąć), podsmażyć na głębokiej patelni, na odrobinie oleju, aż cebula się zeszkli, dodać przyprawy, po chwili dodać pomidory i mleczko kokosowe, wymieszać, doprowadzić do wrzenia i delikatnie włożyć kulki. Gotować około 20 minut, na małym ogniu, od czasu do czasu delikatnie poruszając kulki, żeby nie przywarły, ale też nie rozpadły się.
Podajemy z ryżem, najlepiej basmati, posypane świeżą kolendrą, jak gotuję ryż podawałam już wcześniej tutaj: ryż 
Brokuł


Ja do tego przygotowałam brokuł inspirowany przepisem Jamiego Oliviera, którego dokładnie nie pamiętam.
Dzielę brokuł na różyczki, obgotowuję krótko, kilka minut. Wyrzucam na kratkę do grillowania w piekarniku i grilluję kilka minut. Rozgniatam bokiem ostrza noża kilka ziarenek kardamonu, wyrzucam łupiny, rozgniecione środki plus sporą szczyptę kolendry mielonej, sól, pieprz i sok i miąższ z pół cytryny mieszam z jogurtem (150-200 gram) i tym polewam brokuła przed podaniem.
P.S. Marta, jak sama wiesz możesz spokojnie zastąpić kulki mięsne tofu, bo kulki sojowe raczej się rozlecą, chyba, że je dobrze skleisz jajkiem, bułką namoczoną w mleku i olejem, to może jest szansa, że pozostaną kulkami a nie pulpą.

Pizza z czymkolwiek bądź* bo liczy się ciasto


Ciasto na pizzę:
½ szklanki wody
1½ szklanki mąki, można posypać więcej jak trzeba
1 łyżeczka soli
1 łyżka cukru lub miodu
1 łyżeczka drożdży suszonych lub pół kostki świeżych
1 łyżka oliwy z oliwek
Sos:
Puszka krojonych pomidorów
Ząbek czosnku
Szczypta:
pieprzu, czerwonej papryki, cynamonu
dwie-trzy szczypty soli i oregano
Ciasto:
Zagniatamy wszystko razem ( jeżeli używamy  świeżych drożdży, to trzeba je rozprowadzić ciepłą wodą, suszonych nie, ja używam suszonych, bo innych tu nie uświadczę), przykrywamy czystą, suchą ściereczką i zostawiamy do wyrośnięcia.

Sos:
Podgrzewamy składniki razem w garnuszku i odparowujemy trochę.
Ciasto z miodem ma fajny aromat, ale jest też bardziej kruche niż z cukrem, co kto lubi. Jak już wyrośnie rozpłaszczamy na blaszce, paluchami, lub wałkujemy, ale wtedy potrzeba więcej mąki, a ja tak nie lubię, no chyba że potrafimy tak:

Na tym rozprowadzamy sos i wszystko inne na co mamy ochotę i żółty ser (najlepiej mozzarella) i pieczemy, krótko, w bardzo gorącym piekarniku.
Ja kocham mój piekarnik :) prawie jak męża i Matyldę, ma funkcję to pieczenia chleba, nagrzewa się do 230 stopni, pizza jest sucha, ale nie przesuszona, cieniutka i gotowa w kilka minut.
*Ja najbardziej lubię pizzę z tuńczykiem i cebulą, jak na zdjęciu albo z prosciutto, suszonymi pomidorami, pieczarkami, a tuż po wyjęciu z piekarnika wrzucam na środek trochę ricotty i rukolę. Inny doskonały pomysł to szynka wiejska, kurki i na koniec śmietana i koperek (ten pochodzi z gdyńskiej Sole Siciliana, mniam, gdzie niestety zastąpiono już teraz kurki pieczarkami), albo duszony szpinak, czosnek, kawałki grillowanej piersi kurczaka  i  świeże pomidory (jak w di Strada innej gdyńskiej pizzerii), albo szpinak, feta i salami i pomidory i na cokolwiek macie ochotę.

No i smacznego!

poniedziałek, 15 listopada 2010

Mój prywatny kurier filmowy

Oglądamy z X sporo filmów, nie aż tyle, co niektórzy kinomaniacy i nie tak ambitnie. W tygodniu zazwyczaj oglądamy 3-5 filmów, chyba, że nas wciągnie jakiś serial. Niestety nasze oglądanie jest mało wybiórcze i często oglądamy byleco, głupie, czasem naprawdę głupie amerykańskie komedie, z filmów, które obejrzałam wciągu ostatnich trzech tygodni najbardziej zapadły mi w pamięci „The private lives of Pippa Lee” i „An Education” dość niezłe było „The body of lies” i niezła była też muzyka, a „Public Enemies” choć za długi i nudny i od połowy filmu chciałam, żeby wreszcie zabili głównego bohatera i żeby się skończył, naprawdę zachwycił muzyką i mogłam się pogapić na Jonniego Deppa i Marion Cotillard, więc ujdzie.
„Prywatne życia..” odebrałam tak trochę osobiście i mam wrażenie, że wiele kobiet może je tak odebrać. Raz na jakiś czas robimy remanent w swoim życiu i uczuciach i odkrywamy, że jakaś cząstka była stłamszona i aż się rwie, żeby zabrać głos. Czasem przychodzi czas na zmiany, czasem bardzo radykalne i nie należy myśleć, że jest na to za późno, choć pewnie lepiej by było nie dopuścić do zagłuszania własnych potrzeb i myśli, bo to prowadzi do frustracji. Film pokazuje też, jak życie kształtuje osobowość, potrzebę bezpieczeństwa i relacje z najbliższymi oraz jak traumatyczne wydarzenia mogą na nowo odmienić te relacje. Widzimy też, jak mało wiemy o innych i jak bardzo ich „teraz”może odbiegać od dawniej. Film bez wartkiej akcji, wciągamy się w niego powoli i w czasie kiedy bohaterka odkrywa siebie, my powoli poznajemy więcej faktów dotyczących jej przeszłości. Świetna obsada (Robin Wright Penn, Julianne Moore, Winona Ryder, Monica Bellucci, Keanu Reeves, Alan Arkin) , dobrze zagrane role, naprawdę warto obejrzeć, najlepiej w babskim gronie.

„An Education”opowiada historię słodkiej i błyskotliwej nastolatki Jenny (Carey Mulligan), która daje się uwieść starszemu facetowi. Początkowo jest ostrożna, z czasem, gdy dowiaduje się więcej o obiekcie swojego zainteresowania jej fascynacja nim rośnie, pomimo lekkiej niechęce do jego „zawodu” idzie coraz dalej okłamując rodziców. Rodzice trzymają ją dość krótko, jedynym jej celem mają być studia na Oksfordzie, jednak i oni ulegają czarowi Davida. Przy nim Jenny poznaje świat, życie nocne, Paryż, w pewnym momencie David prosi ją o rękę. Ja mam wrażenie, że dziewczyna godzi się głównie ze złości, na własnych rodziców ( bardzo ciekawa rola Alfreda Moliny w roli ojca), którzy, widząc, że córka może wyjść za mąż uznają, że w tej sytuacji, studia nie są już koniecznością, a „gwoździem do trumny”jest reakcja dyrektorki szkoły (świetna jak zwykle Emma Thompson) na jej życiowe wybory. Jenny wybiera pozornie łatwiejszą drogę, żeby szybciej „zacząć żyć”, tym bardziej, że nie bardzo rozumie, czemu ta dłuższa i trudniejsza ma służyć i do czego ją zaprowadzić. Cóż wkrótce okazuje się, że prawda na temat Davida jest jeszcze gorsza niż dziewczyna zdawała sobie sprawę i jej życie rozsypuje się. Na szczęście Jenny ma dużo samozaparcia i postanawia walczyć żeby go nie zmarnować. Czytałam nie za dobre recenzje filmu i nie wiem czemu, mi się podoba, niektórzy potępiają film za „happy ending” ja bym go nie nazwała takim znowu „happy”, a przecież nieraz tak jest, że życie legnie w gruzach, a potem zawsze daje się odbudować, a może to tylko mój głupi optymizm i wola walki i zamiłowanie do „zaczynania wszystkiego od nowa” raz po raz. Zaciekawiło mnie też potępienie Jenny za materializmy, wybór wygodnego życia i brak uczucia do Davida, wydaje mi się, że jest i uczucie i fascynacja, a mogąc wybrać wygodne życie, po co być męczennicą? A na koniec, choć może od tego powinnam była zacząć podoba mi się Carey Mulligan w głównej roli, słodka, choć nie jakaś wybitnie piękna, wydaje się być istotą myślącą, co nie zawsze jest pewne wśród młodych (i nie tylko) aktorek i powinno jej zapewnić w przyszłości niezłe role, a przynajmniej taką mam nadzieję.

Obejrzeliśmy też „Chloe”, który to film właśnie wszedł do Polskich kin, jak mnie poinformował newsletter Filmwebu i postanowiłam przeczytać recenzję, które o dziwo była dobra. Dla mnie ten film jest jakiś taki wymęczony i przewidywalny, historia jakich było wiele i nie ratuje jej nawet kameralny klimat filmu ani dobra obsada (Julianne Moore, Liam Neeson i Amanda Seyfried).
Obejrzeliśmy też komedię „Killers” i kłóciliśmy się czy to najgorszy film jaki widzieliśmy w życiu, czy „My Super Ex-Girlfriend” mąż stawia na pierwszy, ja na drugi.
Bardzo się zawiodłam na „Did you hear about the Morgans?”, bo zazwyczaj lubię komedie z Hugh Grantem i oczywiście lubię Sarah Jessica Parker, choć po filmowych wersjach SATC trochę mniej ( na razie obejrzałam 1, 2 czeka i boję się do niej zabrać).
Na koniec zmęczyliśmy też „Tożsamość Bourna”, „Krucjatę” i „Ultimatum”, no może pierwszej części nie zmęczyliśmy, ale dwie pozostałe nas zmęczyły, w trakcie oglądania, zamiast się skupić, stwierdzałam „a pójdę zrobić herbatę, bo teraz będą się gonić przez kolejne 10 minut”, więc raczej słabo.
No i tyle by tego było, a muzyki z „Public Enemies”słucham teraz w kółko.

czwartek, 11 listopada 2010

Dla miłośników Mad Men i nie tylko...

Właśnie dostałam maila od męża, jak widać jest bardzo zajęty w pracy:) ja również, bo od razu postanowiłam się podzielić.
Aż trudno uwierzyć, że kiedyś można było zobaczyć w gazetach takie reklamy:
Wspaniały pomysł na prezent na Gwiazdkę

I jeszcze lepszy dla wzorowej pani domu...

 Być kobietą...





E tam, ja znam takie, co tak się zachowują jak jest w pobliżu jakiś facet, nawet jeśli w damskim towarzystwie są jak MacGyver, sama jestem trochę winna:)


I znowu z serii dla zdrowia...

A teraz z innej bajki, wrażliwcom może się śnić po nocach, siostra laleczki Chucki?

I na koniec makabreska:


Swoją drogą Werka pamiętasz jedną z naszych poczatkujących wówczas graficzek, która zaprojektowała nadruk na majtki w świnki z napisami "happy pork" myśląc, że pork to świnka...i generalnie wywołując atak nerwowy u projektantki samą stylistyką "przedsięwzięcia"? to też były czasy :)


P.S. Odkryłam, że zdjęcia pochodzą ze stronki http://fotozup.com, ale stronka kiepska poza tymi fotkami

piątek, 5 listopada 2010

Leontyna


Zmarła nasza ukochana Leontyna, taką nam zafundowała przykrą niespodziankę na Święto Zmarłych. Kicia miała już swoje lata, a dokładnie 16, dwa razy potomstwo, raz kiedy miała niecały rok (puszczalska), kolejny raz cztery lata temu, co jest uwiecznione na zdjęciach poniżej. Najbardziej rozpaczają moja mama i kot Lucek, który to ssał maminą pierś do teraz (mały zboczeniec). Zdjęcia poniżej, to jedyne, które mam z okresu cyfrówkowego. Wiem, że nie wszyscy lubili moją kotę, cóż miała charakterek i jak ktoś próbował się z nią zaprzyjaźniać mimo ostrzeżeń, obrywał, ale taki był jej urok. Kotka została pochowana, a jakże, "na wiosce",  mama szuka młodej, białej kotki (tak sobie wymyślili z bratem) na towarzyszkę dla pogrążonego w rozpaczy Lucyfera.











Leontyna z Luckiem

P.S. też rozpaczałam, a jakże, ryczałam w pracy przed kompem, a wieczorem pojechałam się upić do Magdy...

czwartek, 4 listopada 2010

Lekarstwo na nostalgię

Coraz większa cholera mnie bierze jak sobie poczytam wiadomości i co się dzieje w Polsce i coraz bardziej moja wielka tęsknota wydaj mi się absurdalna. Mam na myśli toczącą się obecnie debatę na temat in-vitro.Generalnie kwestie aborcji i in-vitro w Polsce i naszych polityków i przede wszystkim kościoła, jakoś psują mi nerwy. Kościół w Polsce ma moim zdaniem wyjątkową zdolność zrażania do siebie ludzi wierzących. Tak naprawdę każdy, kto chce być tolerancyjny powinien od kościoła się odciąć, bo od niego może nauczyć się jedynie nietolerancji.
Po kolejne nie mogę zrozumieć tak daleko idącego wpływu kościoła na politykę i prawo, niech sobie kościół stanowi swoje prawa i niech ludzie rozstrzygają czy chcą grzeszyć, czy też się do niego stosować. Człowiek został obdarzony wolną wolą, a na świecie od zawsze istnieją pokusy, które mają go wystawiać na próbę.
Doprowadza mnie do szału czytanie wypowiedzi na temat aborcji jako morderstwa, bo to kwestia natury etycznej, a nie medycznej. Przerażające jest to, że nawet nastoletnie ofiary gwałtu czy kobiety z medycznym wskazaniem do aborcji nie mogą jej legalnie w Polsce przeprowadzić, no niby mogą, ale gdzie znaleźć lekarza, który się tego podejmie.
Ja rozumiem też, że w Polsce większość stanowią katolicy, ale większość to nie sto procent społeczeństwa i cofamy się coraz dalej w nietolerancję. Na Cyprze gdzie dominuje prawosławie, a kościół jest naprawdę potęgą finansową i jeżeli chodzi o wpływ na każdą dziedzinę życia, jest jednak jakość normalniej. Aborcja jest dozwolona i to nawet dość późńo, jeżeli są ścisłe medyczne wskazania dla matki, bądź ze względu na wady genetyczne dziecka, bądź ciężarna jest ofiarą gwałtu. Dodatkowo, ciekawostką jest, że po tureckiej interwencji zbrojnej w latach siedemdziesiątych, dziesiątki, a może i setki kobiet, które zostały zgwałcone przez Turków poddały się aborcji, na którą, w tej szczególnej sytuacji pozwolił oficjalnie kościół. I gdzie jesteśmy bardziej ludzcy?
Co do In-vitro, jak ostatnio przeczytałam porównanie tej metody do eutanazji, przez niektórych, „wspaniałych”, polskich polityków, to nie wiedziałam, czy śmiać się czy płakać, ale to nie były żarty. Ciężko traktować zarodek jako żywą istotę, bo brakuje tu właśnie tego „męskiego pierwiastka”, który to życie ma dopiero stworzyć. Hmm, idąc tym tokiem myślenia, w zasadzie, należało by traktować menstruację jako formę eutanazji, czyż nie? Z in-vitro powstaje człowiek, żywy, myślący i obdarzony duszą, i co lepiej, żeby go nie było? Co z dziećmi urodzonymi z in-vitro, może należy je zlikwidować, bo są wynikiem przestępstwa? Czy należy im mówić, że lepiej, żeby ich na tym świecie nie było?
I znowu myślę sobie, jak to tu wygląda, tu , gdzie mieszkam, sytuacja też jest chora, ale w drugą stronę, bo większość dzieci pochodzi z in-vitro lub chociaż inseminacji. Ludziom nie chce się czekać, lekarze cisną, bo lepiej nie czekać ze względu wiek, a dodatkowo mogą więcej zarobić, bo na Cyprze nie ma powszechnej opieki zdrowotnej, za wszystko trzeba płacić. Dodatkowo myślę, że w tym snobistycznym społeczeństwie też fajnie się pochwalić ile się wydało pieniędzy na klinikę itp. i tak też nie jest dobrze, ale nie słyszałam, żeby ktokolwiek, nawet z moich najaktywniej „wierzący i praktykujących” znajomych miał jakiekolwiek dylematy moralne z tym związane. Podejście do in-vitro, jest takie sucho-medyczne, medycyna jest rozwinięta, są takie i takie rozwiązania i należy próbować.
Ja nie wiem, czy państwo ma finansować in-vitro, czy nie, to już odrębna kwestia, ale dyskusje czy w ogóle zabronić? Czysty idiotyzm, lepiej nie leczmy bezpłodności, najlepiej nie leczmy niczego, po co medycyna się rozwija, tak będzie selekcja naturalna i pozostaną jedynie najsilniejsze jednostki...Natomiast aby dopełnić absurdu całej dyskusji o in-vitro, rozważane jest finansowanie, ale jedynie dla małżeństw...i zadaję sobie pytanie, dlaczego? Jeżeli kobieta niezamężna może zajść w ciążę tak samo jak i zamężna, dlaczego chcemy rozgraniczać tę możliwość w tym przypadku. Dlaczego w Polsce zamiast niwelować różnice między małżeństwami i parami pozostającymi w konkubinacie (cóż za okropne słowo, jedyne skojarzenie to „konkubent zabił konkubinę”, „konkubent pomógł konkubinie utopić noworodka, obydwoje byli nietrzeźwi”, może nasi politycy i kościół mają takie same skojarzenia, i dlatego są przeciwni konkubinatowi? Niestety pary „z marginesu” mnożą się bez problemów i nie specjalnie ten fakt szanują, no może szanują, jak dostaną becikowe na wódkę...) ciągle się je podkreśla?
I może dobrze, że jestem gdzie jestem i może takie absurdy jakie w Polsce mają miejsce wyleczą mnie skutecznie z tęsknoty za ojczyzną.
P.S. Bardzo mądry głos w dyskusji na temat in-vitro w Polityce (In vitro, Kościół,Polska- głos w debacie na temat in vitro, Jan Hartman, 30 października 2010 ) zwróćcie uwagę na fragment o niepokalanym poczęciu, duszy i grzechu pierworodnym, to tylko takie drobne śmiesznostki, ale jakie trafne...