poniedziałek, 25 października 2010

Wakacje c.d.

No więc (zdania nie zaczyna się od no więc), z HK polecieliśmy do Kuala Lumpur, a potem na Langkawi (mała wyspa blisko Tajlandii). Ogólnie muszę powiedzieć, że mnie Malezja z lekka rozczarowała, przedyskutowałam to samo z „moją Anią”(zawsze nazywam moje przyjaciółki „moja...Ania, Magda,...,Marta” jakby należały do mnie na własność, do tego dodaje, która np. moja Magda cypryjska, moja Magda warszawska, itp.) i zgodziła się ze mną.  
Po pierwsze Kuala Lumpur jest dla mnie zbyt nieuporządkowane, żeby kochać duże miasto, trzeba się w nim łatwo odnajdywać, a tego o KL nie można powiedzieć. Owszem istnieje transport publiczny, ale to wiele nieskoordynowanych ze sobą na wzajem systemów: metro, kolejka, autobusy, pociąg z lotniska i bałagan...Żeby poruszać się po mieście trzeba przesiadać się z jednego środka komunikacji na drugi, podróż z lotniska do centrum zajmuje zdecydowanie za dużo czasu i to już w samym mieście, bo korki są potworne, chyba, że z autobusu lub pociągu z lotniska przesiądziemy się od razu na metro, to można dojechać do centrum w miarę sprawnie.  
Samo miasto też nie zachwyca, korki, spaliny i hałas i niewiele poza tym. Poszliśmy zobaczyć Petronas Towers, warto zobaczyć, X się podobało bardzo, mi trochę mniej, bo widziałam Jin Mao w Shanghaju. Lecieliśmy z HK więc China Town to mała atrakcja. Być może KL zyskuje przy bliższym poznaniu, ale pierwsza wizyta nie zachęca do następnej.
Co muszę bardzo pochwalić z naszej podróży to Air Asia, tanie malezyjskie linie lotnicze, naprawdę tanie, sprawne, czyste, ładne samoloty, uśmiechnięta, przyjazna obsługa, tanie jedzenie na pokładzie, self check-in na lotnisku, na pewno jeszcze będziemy korzystać.

A najlepsze na Langkawi jest to, że jest mnóstwo jaszczurek! 1/3 moich zdjęć z wakacji to jaszczurki, piękne!

Cóż powiedzieć o Langkawi, jest przepięknie i...nudno. Ponieważ plażę mamy pod nosem i długie piękne lato na Cyprze, postanowiliśmy poświęcić na leniwe plażowanie jedynie cztery dni z naszych wakacji i to był dobry wybór. Langkawi to najbardziej turystyczne miejsce w Malezji i cieszę się, że nie wybraliśmy mniej turystycznego...Po pierwsze jest się zależnym głównie od swojego hotelu, tam będziemy jeść i spać i chodzić na drinka, bo nic innego w okolicy nie znajdziemy. Możemy przejść się do sąsiedniego hotelu, lub na główną ulicę, tam kilka restauracji i jadłodajni, ale dosłownie dwie czy trzy, które nie wyglądają jak ciężkie zatrucie pokarmowe, a ja naprawdę jadałam w przedziwnych miejscach w swoim nie tak długim życiu. Brak życia nocnego, knajp i imprezowni, znaleźliśmy jedną knajpkę (Babylon), którą zachwyciłabym się jako nastolatka, ale już teraz nie koniecznie. To była knajpka reggae, na plaży z muzyką na żywo, a goście to głównie małolaty i podstarzali pseudosurferzy.
Co nam się dla odmiany podobało, to plaża, piękna, szeroka, długa, pusta, biały piasek, błękitna woda i palmy kokosowe, marzenie. Podobało nam się też Spa i oferowane zabiegi, tanie i na bardzo dobrym poziomie. Dodam też, że gdyby nie to, że w zeszłym roku byliśmy na Bali (ja po raz drugi), to pewnie podobało by nam się bardziej, ale jak się „moja Ania” ze mną zgodziła i na pewno zgodzi się też Wera, nie ma drugiego takiego miejsca jak Bali.
Muszę też powiedzieć, że nie czuję się komfortowo w krajach muzułmańskich. O ile w Indonezji muzułmanie to jedno z kilku wyznań, dominujące, ale jednak jedno z kilku, a na przykład Bali jest w głównej mierze hinduistyczne, to w Malezji dominują muzułmanie. I nic złego by w tym nie było gdyby...Wyobraźcie sobie takie Langkawi, turystyczne resorty, gorąco i wilgotno i wszędzie kobiety w burkach, zakryte od stóp do głów, ze szparką na oczy lub w pełni zakryte, a obok nich ich mężowie, w szortach i klapkach. Takie pary widzieliśmy na plaży i przy basenie,  zawsze za rękę, podczas śniadania w formie bufetu, mąż nakładał jedzenie na talerz, żona dreptała obok i pokazywała palcem, co ma się znaleźć na talerzu , a później kawałki jedzenia znikały pod chustą, musi być cholernie nie wygodnie tak jeść. Nie chodzi tylko o to, że te kobiety wyglądają jak duchy i moja wyobraźnia jest zbyt wybujała i wyobrażam sobie co się pod taką burką znajduje i choć pewnie normalna, ładna kobieta, ja widzę ciała rodem z horrorów. Na dodatek mój mąż wybitnie wygląda na araba, już w zeszłym roku w Dubaju na lotnisku pytali go czy jest z Kataru... Wyobraźcie sobie więc taką parę mąż „ arab” mógłby być bratem któregokolwiek z mężów pań ninja  i ja taka biała i taka goła...Gapili się na nas, co chwilę ktoś pytał X skąd jesteśmy i czy jest muzułmaninem, lub wprost witał Salam Alaikum...
Cóż trochę nas to śmieszyło, a trochę nam było nieswojo czasami, choć wszyscy byli dla nas naprawdę mili. Po powrocie do HK poczułam, że miło być znów wśród cywilizacji i tych przepięknie, stylowo ubranych Hongkończyków, gdzie można pokazać kawałek ciała bez wzbudzania sensacji.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz