sobota, 23 października 2010

Chinese Box

No i miałam takie ambitne plany jeśli chodzi o pisanie, ale jak zwykle zalatana jestem...Uświadomiłam sobie, że jeszcze nawet nie napisałam o naszych wakacjach, a czas mija i emocje opadają i to nie będzie to samo.
Kocham Hong Kong, to po pierwsze, po drugie, to kolejna miłość, którą dzielę z Rudą i strasznie mi jej brakowało, jakoś tak jest, że jestem w Hong Kongu i powinna być ze mną Wera, podczas ostatniej podróży służbowej też tak czułam, tym bardziej, że miałyśmy jechać razem. Ruda jak jeździ do HK też mi smęci, że beze mnie to nie to samo. Jak myślę  o HK to zawsze mam przed oczami widok na Hong Kong Island z Tsim Sha Tsui, siedzimy na przystani, pijemy Tsing Tao i gapimy się na światła wieżowców.

Pamiętam jakie pożegnanie wyszykowała mi Ruda jak wyjeżdżałam na kontrakt do Szanghaju i jak się okazało, że do HK już razem nie pojedziemy.  W pewną niedzielę rano zadzwoniła i kazała mi się ubrać ciepło i czekać na nią, przyjechała po mnie, pojechałyśmy do niej pod dom, zaparkowałyśmy autko i poszłyśmy spacerkiem na plażę w Redłowie. Na plaży znalazłyśmy takie zwalone drzewo, gdzie dało się usiąść na konarze, Werka kazała mi zamknąć oczy, usłyszałam „klik” a potem „pij” i trzymałam w ręku Tsing Dao. Siedziałyśmy, gadałyśmy i piłyśmy piwko i to było takie magiczne, że zawsze będę pamiętać. I... znowu mnie poniosło...mój mąż, który z racji nieznajomości języka nie może czytać mojego bloga, zapytał „i o czym ty piszesz?” to mu odpowiedziałam, „o tym co gotuje, czytam, oglądam, myślę i czuję, ogólnie taki bałagan, szczególnie jak mnie poniesie”, usłyszałam tylko „no tak, tego się właśnie spodziewałem”. Cóż, tak mam, że zanim dojdę do sedna, to muszę historię życia opowiedzieć i moi znajomi o tym wiedzą, co gorsza, mam kilka koleżanek z tą samą przypadłością i mój mąż nie może wyjść z podziwu, że ktoś może tyle gadać i tak nie na temat. Jak się z nimi spotykamy gadamy  i ja i one i nie zamykamy się na dłużej niż przeżucie kęsa jedzenia, czy przełknięcie łyka winka. No tak, do brzegu, do brzegu...
Hong Kong to zdecydowanie jedno z moich ukochanych miast, bo ja ogólnie kocham duże miasta, to moja druga wielka miłość po Atenach ( gdzie spędziłam osiem miesięcy pod koniec studiów) ale w Hong Kongu nigdy nie miałam okazji pomieszkać, czego żałuję, ale i tak znam go całkiem nieźle, bo go odwiedziłam, jeśli dobrze liczę, trzynaście razy, ale teraz po raz pierwszy jako turystka.
Dla mnie to cudowne miejsce na wakacje, z wielu powodów, lubię jeździć na wakacje do miasta, szczególnie teraz, jak mieszkam na tej małej wyspie, gdzie czuję się troszkę klaustrofobicznie. Uwielbiam spędzać wakacje łażąc całymi dniami, uważam, że Hong Kong ma absolutnie najlepszy transport publiczny z jakim się spotkałam (nie byłam w Japoni). To najlepiej zorganizowane miasto w jakim byłam, nie sposób się zgubić, wszystko jest dograne w najmniejszych szczegółach, autobusy, metro, promy, wszystko punktualnie, ludzie pomocni, stacje przesiadkowe w metrze, gdzie tylko trzeba przejść na drugą stronę peronu, żeby zmienić linię, dogranie autobusów i metra, ach marzenie!

Hong Kong to absolutnie najwspanialsze miejsce dla mnie również ze względu na jedzenie, ach to jedzenie,  każdego dnia myślałam gdzie na lunch, gdzie na kolację, czego jeszcze nie spróbowaliśmy i jak tu wykombinować, żeby jeszcze to czy tamto zjeść. Mój mąż jest doskonałym partnerem w jedzeniu, kocha jeść tak jak i ja i zachwycał się każdym naszym posiłkiem, do tego jak jesteśmy w azjatyckiej restauracji wszystko jedno czy za granicą czy w domu, zdaje się na mnie z zamawianiem jedzenia.

HK jest doskonałym miejscem na zakupy, każdy kto tam był wie o tym, naprawdę można oszaleć, ze względu na X nie spędziłam tyle czasu na zakupach, ile bym chciała, za to spędziłam ten czas bardzo intensywnieJ
W HK miesza się stare z nowym,  chińska tradycja i nowoczesność , do tego mi się bardzo podoba ten lekko „oldschoolowy” klimat, zwłaszcza lądowej części HK (Kowloon), te budynki, które kiedyś były super nowoczesne, a teraz nadszarpnięte zębem czasu, kolorowe neony, sklepy z elektroniką i małe sklepiki, które sprzedają „cuda i dziwy” jak na przykład ususzone, wszelkie możliwe, morskie stworzenia wykorzystywane prze medycynę naturalną. Sklepiki te spełniają dodatkową „funkcję” rozsiewają charakterystyczny zapach, który nieodłącznie kojarzy  mi się z HK.

Co mi się nie podoba, cóż, zmiany, zmiany, od czasu mojej pierwszej podróży do Chin i HK minęło już parę ładnych latek, sześć dokładnie. O ile zmiany w Szanghaju podziwiam i uważam, że są na lepsze i za każdym razem byłam w pozytywnym szoku ile można zmienić i zbudować i jak się rozwinąć w przeciągu zaledwie kilku miesięcy, o tyle w HK nie wszystko mi się podoba. Pewnie wynika to też z faktu, że w Szanghaju za sprawą „Rewolucji Kulturalnej” już wcześniej zniszczono właściwie wszystko co stare i zabytkowe ( poza fragmentami starego miasta, czy pozostałościami kolonialnymi) i  rozwój dróg, budynków i środków transportu niczego już nie niszczy, powstaje piękne, nowoczesne miasto, o tyle w HK sprawy mają się inaczej. HK to takie pomieszanie zachodu i wschodu, starego i nowego, ale, że Hongkończycy mają zmysł do interesu robią ze wszystkiego biznes i wiele miejsc traci przez to urok.
Pamiętam, jak pierwszy raz pojechałam zobaczyć Tian Tan Buddę. Nie mogłyśmy spać z Werką, zaczęłyśmy gadać w łóżkach i postanowiłyśmy wstać, była piąta rano, niedziela,  szłyśmy przez wcale nie puste ulice, wsiadłyśmy w pierwszy Star Ferry na HK Island, oglądając po drodze wschód słońca,  potem w prom na Lantau i autobus do klasztoru Po Lin, byłyśmy pierwszymi zwiedzającymi. Klasztor budził się do życia, usłyszałyśmy modlących się mnichów i poszłyśmy ich podglądać. Wdrapałyśmy się do posągu buddy i podziwiałyśmy widoki i  po woli zaczynali przyjeżdżać  inni zwiedzający, my wsiadłyśmy w autobus do Tai O, małej wioski rybackiej.


Cóż teraz, wybudowano Tung Chung -pomarańczową linię metra (za rozbudowę metra chwała, ale coś za coś), wybudowano kolejkę linową Ngong Ping, która łączy stację metra ze stacją koło buddy i klasztoru. Kolejka pełna jest turystów, do wyboru zwykła kabina i kabina kryształowa (z przeźroczystą podłogą), pracownicy kolejki strzelają zdjęcia, po przyjeździe na górną stację można zakupić oprawioną fotkę, breloczek, lub kulę śnieżną ze swoim zdjęciem...dodatkowo można kupić bilety na jakieś wątpliwe atrakcje jak spacer z buddą...Na górze powstała „wioska” taki klimacik z lekka odpustowy. Droga do buddy pięknie poszerzona, wszystko zabudowane, zagospodarowane, do klasztoru jako takiego nie da się już dojść, budują jakąś nową turystyczną atrakcję za świątynią. Dzięki większej dostępności tłumy turystów, klimat jak Ocean Park, tylko, że tam mi nie przeszkadza, a tu nastawiałam się na coś innego. Nie mówię X się podobało, bo to co było do zobaczenia pozostało, tylko straciło trochę dawnej magii.
Trochę podobne odczucie miałam jak pojechaliśmy na Peak, po wyjściu z tramwaju ciężko znaleźć wyjście z budynku terminalu, schody ruchome prowadzą na górę i górę, aż się człowiek znajduje przy płatnej bramce na Sky Terrace, kolejny turystyczny wynalazek, po drodze mijając sklepiki z pamiątkami i elektroniką. My ruszyliśmy z powrotem na dół i znaleźliśmy wyjście. Na szczęście widok pozostał, za darmo, zapierający dech w piersiach, cudowny, poszliśmy na kawę poczekać aż się ściemni i podziwiać HK o zmierzchu.


Do tego napływa niestety strasznie dużo ludzi z lądowych Chin, z Indii, Pakistanu, ale nie tych fajnych, którzy nadają koloryt miastu, ale takich prostych robotników lub co gorsza ulicznych handlarzy i szukających pracy. Pamiętam, że jak byłam w HK po raz pierwszy i kilka kolejnych, zauroczyła mnie kultura ludzi, nikt się nie pcha, metro podjeżdża, środkiem przechodzą wysiadający, po obu stronach drzwi czekają ci, którzy chcą wsiąść, nikt się nie przepycha w sklepie, każdy czeka na swoją kolej, teraz cóż, gorzej i co gorsza widać, że to przyjezdni to zmieniają, bo rodowici Hongkończycy dalej kulturalni.
Narzekam, bo wiem jak było przedtem, ale dalej warto, och warto poczuć klimat tego cudownego miasta, dalej warto przejechać się tramwajem na Peak, przepłynąć się Star Ferry, zobaczyć Buddę, szlajać się po uliczkach, jeść i oddychać zapchem HK.

Ja jestem też miłośniczką Ocean Parku i kiedyś zabiorę tam swoje dzieciaki, jak się jakiś dochowam. Oceanaria, meduzy, złote rybki, ptaszki i mojego męża ukochane Pandy, show z delfinami i rollercoastery, na to warto poświęcić dzień.


Niestety tym razem nie udało nam się pojechać do Macau, bo pogoda nie sprzyjała, a ja się przeziębiłam (przez Pandy! Ale to już osobna historia). Choć ja byłam w Macau wcześniej i nie byłam wyjątkowo zachwycona, ale pojechać warto i X bardzo chciał pojechać, cóż następnym razem.
Na koniec, lubię życie nocne w HK, bardziej Knutsford Terrace niż Lan Kwai Fong, ale w obu miejscach można wędrować z knajpki do knajpki na kolejnego drinka, posłuchać muzyki na żywo. Mam wrażenie, że Knutsford jest trochę bardziej na poziomie, trochę starsi ludzie, mniej turystów, raczej ekspaci i lokalni, takie odbieranie obu miejsc wynika też z faktu, że mieszkam w bardzo turystycznym miejscu, z setkami turystów przewijającymi się przez całe lato i Lan Kwai Fong za bardzo budzi skojarzenia z klubami w Agia Napa pełnymi głośnych i nietrzeźwych angielskich turystów, które omijamy szerokim łukiem.
Po ostatnie Hong Kong może być bardzo tani i bardzo drogi, nie tak tani oczywiście jak lądowe Chiny, ale mimo wszystko w wielu miejscach można zjeść bardzo tanio. Teraz z perspektywy życia na Cyprze wyjście „na drinka” jest na tym samym poziomie cenowym, ale w porównaniu z Polską jest bardzo drogie. Natomiast zawsze można kupić tanie Tsing Tao w Seven Eleven i usiąść na przystani i gapić się przed siebie, tego nie zastąpi żadna knajpa i to serdecznie polecam.


5 komentarzy:

  1. oj Malina, Malina... przywolalas jedne z najpiekniejszych wspomnien :)
    Jak ja tesknie za HK...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja myślę, że każdy, kto bywał w HK, tęskni. Ja w sumie nie tęsknię tak bardzo za Szanghajem, owszem, chętnie bym pojechała, ale jeśli chodzi o HK, to czułam, że muszę pojechać, ponad dwa lata przerwy to za długo i już myślę, żeby za dwa latka się wybrać, tak chociaż na dwa-trzy dni, po drodze, gdzieś, jeszcze nie wiem gdzie, może Kambodża, może Tokyo? zobaczymy...

    OdpowiedzUsuń
  3. ach jo! tez bym pojechala jeszcze... moze tez w drodze do Tokyo, w koncu kiedys w ta podroz poslubna trzeba sie wybrac...

    OdpowiedzUsuń
  4. pojedziesz w końcu, jestem pewna! a na razie to się szykuj w podróż na lotnisko, żeby nas odebrać, pojutrze, brrr, chyba zamarźniemy, ale i tak się nie mogę doczekać!

    OdpowiedzUsuń
  5. przyjade, przyjade, juz bym jechala :)
    spakujcie cieple ciuchy, bo rzeczywiscie zimno ale za to piekna kolorowa jesien :)

    OdpowiedzUsuń