środa, 27 kwietnia 2011

Barcelona i okolice

 Tak to już jest, że najdłużej się odkłada te notki gdzie chciałoby się napisać i pokazać najwięcej, bo po prostu czasu tak mało.  Nasz wyjazd do Barcelony był bardzo intensywny, co prawda, dla mnie był to już czwarty raz, ale poprzednie to był zawsze tylko jeden dzień i przyjazd z grupą i ograniczony czas, dlatego teraz było silne postanowienie, żeby wejść wszędzie gdzie mnie nie było i zobaczyć ile się da, choć czasu jak zwykle za mało.
Wylecieliśmy w środę wieczorem z Ryanairem do Girony, nie było tak źle, jak się na temat Ryanair nasłuchałam, dostajesz za co płacisz, a, że zapłaciliśmy niewiele, to nie ma co narzekać. Niestety Cypryjczycy do mało wymagających nie należą, więc nie obeszło się bez awantur, choć pani, która krzyczała najgłośniej łamaną angielszczyzną i wydzwaniała do męża z krzykiem (Giorgo, ja chcę siedzieć z przodu, a jak nie to wysiadam, no i wysiadła:)), chyba niestety była moja rodaczką, cóż zrobić?
Zostaliśmy na noc w Gironie, bo przylatywaliśmy przed północą, a i tak kolejnego dnia zaplanowałam, że zobaczymy Gironę i pojedziemy do Figueres do muzeum Salvadora Dali, ja już byłam i tu i tu, ale X nie, a warto, a poza tym byłam, no cóż 13 lat temu...I tu pierwszy raz sobie myślę, że super jest podróżować, ale jeszcze fajniej, jak człowieka stać na to, czy tamto. Ten wyjazd 13 lat temu to były pierwsze długie wakacje-pierwsze przed rozpoczęciem studiów, z koszmarnym biurem studenckim, koszmarnym autokarem, gotowaniem w naszym apartamencie i kanapkami, nie powiem, było rewelacyjnie, ale jak można wzbogacić wyjazd o lokalne doznania smakowe, to ma on troszkę inny wymiar.
Wcześnie rano (ja mega śpioch, na wakacjach nie potrafię wyleżeć w łóżku, bo trzeba iść i oglądać!) pojechaliśmy pociągiem do Figueres, bez problemu znaleźliśmy muzeum i poszliśmy oglądać, muzeum jest niesamowite, dziwaczne, fascynujące, zwłaszcza jak ktoś ma pociąg do dziwaka Daliego, a ja mam. W sumie na Dalim „wyrosłam” moja babcia miała grafikę, którą sprezentował jej mój wujek, uwielbiałam ją, mogłam się na nią gapić godzinami i oglądać albumu ze zdjęciami prac artysty i innych Surrealistów.  Dodatkowo obejrzeliśmy wystawę biżuterii zaprojektowanej przez Daliego (głównie dość koszmarna, ale niezwykle pomysłowa).
Powłóczyliśmy się trochę po Figueres, zajrzeliśmy na uliczny market z jedzeniem, ot tak z czystej ciekawości i zamiłowania do marketów, zjedliśmy dość dobry lunch z bardzo dobrym winem. Kocham czerwone wino, to nie tylko mój ulubiony alkohol, ale ogólnie ulubiony napój, białe polubiłam dopiero jak zamieszkałam w gorącym klimacie i w zasadzie pijam tylko jak się robi gorąco. Hiszpania to raj dla mnie, bo moje ukochane wina, głównie z Riojy, są tu tanie jak oczywiście nigdzie indziej.
W bardzo dobrym humorze, choć nieco ospali zwiedzaliśmy wąskie uliczki Girony i zapierającą dech w piersiach katedrę. I tu muszę wspomnieć, że jak była w katederze w Gironie wspomniane 13 lat temu, nie płaciło się za wstęp do samej katedry, a tylko do muzeum, a katedra była „w użyciu”, a dokładnie podczas naszej wizyty odbywał się ślub i śpiewał chór. Zapamiętałam tamtą wizytę tak magicznie, że choć nie miałam zamiaru brać ślubu, a tym bardziej kościelnego, to sobie pomyślałam, że ja wezmę to tylko tu i tylko z chóremJ No i cóż, ślub wzięłam ponad półtora roku temu, w kościele, co prawda prawosławnym na Cyprze i z mojego postanowienia pozostał chór w prezencie od teścia, a katedra w Gironie jest dalej piękna, może następnym razem, albo  w następnym życiu.
Spaliśmy w malutkim pięknym hoteliku w środku starego miasta, gdzie wewnętrzne ściany to wielkie kamienie a piękne stare meble pięknie dopełniają stylowe dodatki i choć nie spędziliśmy w naszym pokoju wiele czasu to było miło, a prowadząca hotel pani wysłała nas na placyk pełen knajpek wieczorem.
Rano ruszyliśmy do Barcelony. Korzystanie z pociągów w Hiszpanii to czysta przyjemność, dosłownie czysta i szybka i sprawna i jest ich dużo, można sprawdzić rozkład przez internet lub na stacji, kupić bilety w okienku lub automacie, co kto lubi. Byliśmy też przyjemnie zaskoczeni jak mili i pomocni są ludzie na ulicy, w sklepach, na stacji, wszędzie, szczególnie w porównaniu do Cypru, czy Aten.
Jestem zachwycona hotelem, w którym mieszkaliśmy w Barcelonie i Chic & Basic Born będzie miał swoją własną notkę. Nie mogliśmy też wybrać lepiej lokalizacji, w centrum, ale nie w tym całym mega turystycznym bajzlu, w okolicy pełnej restauracji i knajpek, gdzie głownie widać i słychać „tamtejszych” , blisko do metra i do autobusu i również doskonale do zwiedzania łażąc i łażąc (doklejałam kolejne plastry na moich obtartych nogach i łaziłam dalej). Wychodziliśmy rano, wracaliśmy wieczorem ledwo żywi i uśmiechnięci od ucha do ucha.
Każdy wie, że Rambla nie jest najfajniejszą rzeczą w Barcelonie, ale przejść się nią choć raz wypada, a potem już raczej omijać. Zrobiliśmy więc spacerek od samego portu i pomnika Kolumba w górę, potem przez Placa Catalunya i Avinguda Diagonal.

Uwielbiam Gaudiego, od zawsze podziwiam wszystkie jego przedziwne, bajkowe twory, dotychczas jednak podziwiałam je tylko z zewnątrz. Tym razem ustawiliśmy się w kolejce (nie tak wielkiej o tej porze roku) żeby obejrzeć wnętrze Casa Mila (La Pedrera) i Casa Batllo, o ile pierwsze wnętrze aż tak nie zachwyca to i tak warto dla dachu, który jest niesamowity i widoku z niego, natomiast w Casa Batllo można się czasem poczuć jak we wnętrzu smoczej paszczyJ Budynek jest przepiękny, niesamowite dekoracje i witraże i zwłaszcza dla mnie, która nie przepadam za chodzeniem po muzeach jako takich to naprawdę coś ciekawego.




Poza tym w Barcelonie nie trzeba się nawet specjalnie wysilać żeby zobaczyć coś ładnego, warto zwiedzić tych kilka głównych punktów, a tak po prostu się włóczyć i rozglądać.
W ciągu kolejnych dni odwiedziliśmy Sagrada Familia, tu również po raz pierwszy weszłam do środka i nie żałuję, to zapierające dech w piersiach przeżycie. Dla wybierających się do Barcelony podpowiem, że od zeszłego miesiąca można już kupić bilety przez internet na stronie ServiCaixa i to naprawdę polecam, bo kolejka jest gigantyczna. Jest jeszcze jedna opcja, na przeciwko Sagrada Familia jest punkt ServiCaixa, gdzie można kupić bilety w maszynie i niewiele osób o tym wie. Niestety maszyna nie chciała zaakceptować naszych kart, trafiliśmy jednak na bardzo sympatyczną parę Hiszpanów, którzy dodatkowo byli nam wdzięczni, bo od nas dowiedzieli się, że mogą kupić bilety w maszynie i uniknąć kolejki i po prostu zapłaciliśmy im za bilety, a oni użyli swojej karty, to jednak trochę bardziej skomplikowane wyjście, nieprawdaż?





Od Sagrada Familia to już niewielki spacer do Hospital de Sant Pau, spacer przyjemny, budynek, a właściwie cały kompleks fantastyczny, a że pogoda nam niezwykle dopisywała, a deptak prowadzący do szpitala był pełen kawiarni, usiedliśmy na piwko na słońcuJ

Pojechaliśmy zobaczyć mój ukochany Park Guell, to bardzo przyjemny spacer i więcej Gaudiego do podziwiania, niestety potworny tłok, to było niedzielne popołudnie, więc pewnie najgorszy czas – turyści i lokalni. I tu obserwacja, Barcelona to miasto psów, tak jak i Praga, są dosłownie wszędzie, w parkach, knajpach, na ulicach i widać że Barcelończycy kochają swoje czworonogi.

Jako, że żyję na kulturalnej pustyni, podczas wyjazdów zawsze staram się znaleźć jakiś koncert, operę, coś do zobaczenia, niestety Gran Teatre de Liceu nie miał nic ciekawego do zaoferowania w czasie naszego pobytu. Jednak w Palau de la Musica Catalana odbywała się gala flamenco i kupiliśmy na nią bilety na kilka dni przed wyjazdem. Generalnie warto zobaczyć budynek w środku, choć jest tak bogaty, że przypomina Świętą Lipkę, a wejść do środka można tylko z grupą z przewodnikiem lub an koncert i polecam tę drugą opcję, w obu przypadkach bilety rezerwujemy wcześniej przez internet. A gala flamenco była niezapomniana, najbardziej mnie zdziwił i rozśmieszył mój mąż, który podchodził do tego wyjścia trochę sceptycznie, a ostatecznie był bardziej podekscytowany ode mnie.
Polecam również włóczenie się po dzielnicy gotyckiej i obejrzenie katedry Santa Maria Del Mar i ogólnie tę okolicę i dzielnicę Born na jedzenie i na drinka.
Jedliśmy dużo i smacznie, w tygodniu wszystkie restauracje w porze lunchu oferują menu del dia, set złożony ze startera, dania głównego i deseru, a do tego dużo dobrego winaJ
Nasze największe odkrycia kulinarne to La Crema Canela, bardzo fajna knajpka, zwłaszcza na lunch, a na wieczór, coż z lokalnych smaków najbardziej przypadła nam do gustu Lonja de Tapas, a nie z lokalnych Komomoto z kuchnią japońsko-peruwiańską. Ja się teraz odgrażam, że pojadę do Barcelony znowu choćby po to, żeby zjeść w Komomoto jeszcze raz. Na podkładkach pod talerze możemy przeczytać (jak znamy hiszpański) historię kuchni Nikkei-stworzonej przez japońskich emigrantów w Peru, a posmakować możemy prawdziwych cudów, ciekawe sushi, ceviche, sałatki, dla mnie najlepsze jedzenie jakiego próbowałam w ostatnich latach!
No i cóż, jak na cztery dni mieliśmy bogaty i pełen wrażeń program, ale spokojnie można by wypełnić i kolejny tydzień! A po kolejne znów chwaląc dzielnicę, w której mieszkaliśmy do autobusu, który zabrał nas na lotnisko w Gironie mieliśmy tylko spacer, który spokojnie można pokonać z walizką.




4 komentarze:

  1. pieknie, pieknie, tez bym sobie jeszcze pojechala, moze kiedys razem sie wybierzemy no albo na ta starosc bedziemy w koncu sasiadkami ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. No taki był plan, że kiedyś będziemy sąsiadkami w Hiszpanii i na to liczę!

    OdpowiedzUsuń
  3. właśnie się dowiedziałam, że moja siostra jest w Madrycie i że jest zachwycona, miasto przypomina jej swoim ogromem Nowy Jork, bardzo bym chciała pojechać do Madrytu, chcieliśmy połączyć Barcelonę i Madryt, ale X nie miał tyle urlopu:(

    OdpowiedzUsuń
  4. next time albo na emeryturze ;)

    OdpowiedzUsuń