poniedziałek, 13 września 2010

podejście pierwsze...

Podejście pierwsze do pisania bloga. To znaczy nie wiem czy będzie ich więcej, po prostu nie wiem jak będzie z czasem i wytrwałością, ale, że ten pomysł chodził mi po głowie już jakiś czas postanowiłam dać mu szansę. Dlaczego dziś? bo mam trochę więcej czasu niż zwykle. Nie byłam w pracy, w zasadzie nie wychyliłam nosa z domu od piątku z racji nie najlepszego samopoczucia i poziomu energii. Siedzę w klimatyzowanym mieszkaniu, bo na zewnątrz jeszcze gorąco, a miałam:

1.jechać na weekend nad morze i wylegiwać się na plaży,

2.iść na urodziny kolegi z pracy męża; grill nad basenem, mogło być fajnie,

3.iść na ślub znajomych i strasznie mi przykro, że nie dałam rady i mam nadzieję, że mąż dał radę przekazać jak mi przykro,

4.pracować ciężko, bo w piątek jedziemy na zasłużony urlop i nie będzie mnie w pracy dwa tygodnie i choć świat się z powodu mojej nieobecności nie zawali, to trzeba się przed tą ewentualnością zabezpieczyć.

Zamiast tego:

1. wyspałam się jak dawno się nie zdarzyło,

2. skończyliśmy z mężem oglądać drugi sezon Mad Men,

3.pomiędzy zamawianiem indyjskiego żarcia i suwlaków zmusiłam się do przeszukania zawartości lodówki i upiekłam lazanię ze szpinakiem, i zrobiłam jajecznicę na śniadanie, bo dla X (męża) nawet to stanowi wyczyn powyżej jego zdolności kulinarnych, do tego wszystkiego spożyliśmy dwie i poł butelki wina.

4. obejrzałam filmy, których mąż nie miał ochoty ze mną oglądać, lub nie mógł ze względu na brak angielskich napisów; dwa koreańskie Kim Ki Duka (Time, Bad Guy), Kobiety na skraju załamania nerwowego Almodovara i Lisbon Story Wima Wendersa (widziałam już 15 lat temu w gdańskim Żaku na przeglądzie filmów tegoż reżysera.)

5.sprawdziłam zdjęcia z podróży służbowych do Chin, żeby oszacować jakie ciuchy spakować do HK w związku z naszym urlopem,

6.zgrałam i uporządkowałam zdjęcia z aparatu (nazbierało się od czerwca...)

7. odebrałam dziwny telefon od szefa wczesnym rankiem, że właśnie był w biurze i włączył alarm, bo ktoś zapomniał w piątek po południu i że jak przyjdę to powinien działać, więc trzeba wyłączyć, po czym zorientowałam się, że jeszcze nie przeczytała mojej wiadomości, że fatalnie się czuję i do pracy nie dam rady się wybrać; wytłumaczyłam, przeprosiłam i obiecałam, że jutro będę, bo wiem, że mam dużo roboty; w zasadzie dziś mąż mnie siłą prawie przywiązał do łóżka, bo ja z racji wrodzonej skłonności do zamartwiania się i poczucia odpowiedzialności chciałam się wybrać, pomimo zaburzeń równowagi przez ostatnie dni (nie od wina bynajmniej, od tabletek na tarczycę), no ale co ja bym nie dojechała? a szef się ekscytuje alarmem, bo nam go założyli w czwartek i jeszcze testujemy:)

Ostatecznie trzeba wykorzystać czas jak najlepiej. Teraz czekam, aż się zjawi X z pracy bynajmniej nie z obiadem, bo pomimo mojeje kreatywności nic już w lodówce nie wyszperam, więc coś trzeba będzie zamówić. A tak poza tym, to powinnam się chyba jednak wykąpać, bo łażę w piżamie cały dzień i nie jestem seksowną małżonką. Najbardziej z tego weekendu to się chyba kot ucieszył, mogła polegiwać między nami i na nas i ciągle ktoś był w domu. X wrócił naprawdę czas na prysznic.

2 komentarze:

  1. Na reszcie zdecydowalam sie na wlasnego bloga :)
    Dzieki za motywacje :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawo Iwa,w "naszej sytuacji"to fajna sprawa, chociaz namiastka kontaktu ze znajomymi.

    OdpowiedzUsuń