Fado w tle czy na pierwszym planie?
Nie wiem czy dam radę napisać na temat wszystkich filmów ostatniego przedłużonego weekendu, ale spróbuję naskrobać choć troszkę. Do Lisbon Story wróciłam, bo miałam go na jakiejś płytce z gazety, prawdopodobnie kupiłam gazetę ze względu na film, co mi się często zdarzało jak mieszkałam w Polsce.
Film nie jest ani bardzo dobry ani bardzo zły, mnie wciąga, ale to rodzaj, który mój mąż określa „film w którym nic się nie dzieje”, albo wręcz stwierdza, „bo ty lubisz filmy w których nic się nie dzieje”. Trochę jest w tym prawdy, lubię taką trochę powolną akcję, lub jej brak, w połączeniu z obrazem dającym do myślenia, dźwiękiem. Tak jest to film bez akcji, ale za to z niesamowitym nastrojem. Pomimo, że widziałam go wcześniej 15 lat temu pamiętałam dokładnie historię, a nie tylko wrażenie jakie na mnie wywarł, a to nie zdarza mi się zawsze, choć tu może być też wynikiem mało rozbudowanej fabuły. Co mi się podoba, to taki sposób pokazania Lizbony w jaki ja lubię zwiedzać, włóczenie się po ulicach, przyglądanie i przysłuchiwanie się wszystkiemu dookoła ( ja bym dodała jeszcze smakowanie czego tylko się da) i na koniec, albo przede wszystkim muzyka. Pamiętam niesamowite wrażenie jakie na mnie wywarła wtedy i do dziś wywiera. W filmie wystąpiła portugalska grupa Madredeus wykonująca muzykę inspirowaną tradycyjnym fado.
Nie jest to może najlepszy film Wendersa, jak dla mnie to chyba Niebo nad Berlinem (swoją drogą, nie wiem czy wiecie, że na bazie scenariusza tego filmu Wenders wraz z dwojgiem innych scenarzystów stworzyli później City of Angels (Miasto Aniołów ) z Meg Ryan i Nicolasem Cagem, ale tego filmu Wenders już nie reżyserował), albo stworzony z Antonionim film Po tamtej stronie chmur z genialną obsadą i pięknymi zdjęciami, ale Lisbon Story zapada w pamięci właśnie dzięki muzyce. Czytałam, że taki był zamysł Wendersa, żeby dźwięk w tym filmie wziął górę nad obrazem i to mu się z pewnością udało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz