czwartek, 30 czerwca 2011

Hakawati, mistrz opowieści


Hakawati to w kulturze arabskiej mistrz opowieści, człowiek, który zajmuje się opowiadaniem historii. Jeżeli kochacie baśnie to książka dla Was, jeżeli chcecie liznąć trochę Libanu, Bejrutu i świata arabskiego przeczytajcie koniecznie.
W Hakawatiego po prostu wpadamy, trudno to inaczej określić, na początku możemy się gubić w wątkach i historiach, potem zaczynamy rozumieć ich rytm i czekamy na ciąg dalszy, 700 stron, niewielką czcionką połyka się w okamgnieniu, ze względu na wartką akcję, mnogość wątków i fantastyczne poczucie humoru autora.
Ramę powieści stanowi historia Osamy al-Charrata i jego rodziny, przeplatana opowieścią o Fatimie, w której snuta jest kolejna opowieść o walecznym Bajbarsie. Z pozoru nie powiązane historie dopełniają się, pomagają bohaterom, dają do myślenia, choć nie za długo, bo już za chwilę śledzimy z zapartym tchem następną.
Osama mieszka w Los Angeles, dokąd wyjechał na studia, w czasie wojny izraelsko-arabskiej w latach 60 ubiegłego wieku, rzadko odwiedza rodzinę, a od śmierci matki urażony ojciec prowadzi z nim cichą wojnę. Osama wraca do Bejrutu gdy jego ojciec powoli gaśnie w szpitalu. Mężczyzna musi się zmierzyć się ze swoją historią i korzeniami i wykorzystać krótki czas jaki pozostał mu na pogodzenie się z ojcem.
Widzimy, że historia lubi się powtarzać z pokolenia na pokolenie, Farid, ojciec Osamy również nie potrafił dojść do porozumienia z własnym ojcem, winił go za brak realizmu i wpajanie dzieciom bredni na temat dawnych dziejów rodziny i jej pochodzenia. Sam Farid starał się wychować syna na realistę, wyplenić jego pasję do snucia opowieści, zamiłowanie do muzyki i gry na tradycyjnym instrumencie-udzie, chciał, żeby zdobył poważny zawód i przestał zajmować się głupotami. Pod koniec książki z ust Osamy pada smutne stwierdzenie: „Wydarzenia w zasadzie się nie liczą, jedynie historie o tych wydarzeniach mają na nas wpływ. Możliwe, że ja i mój ojciec zgromadziliśmy wiele wspólnych doświadczeń, lecz- jak nieustannie się przekonywałem- rzadko dzieliliśmy ze sobą historie na ich temat. Nie potrafiliśmy słuchać się nawzajem.”
Dla dziadka Osamy z drugiej strony, prawda nie była najwyższą wartością, wiedział, że żadna historia nie może być opowiedziana dwa razy tak samo, że każdy opowiadający nadaje jej nowy charakter i nowe elementy i że każdy odbiera ją inaczej.
Według dziadka nic nie działo się bez przyczyny, los, tak kierował wydarzeniami, aby trafiały we właściwe miejsce, jego rodzice musieli się poznać, on musiał zdobyć swoją żonę, jego synowi po prostu było pisane aby związać się z matką Osamy. Sztuka opowiadania opowieści była dziedziczona w rodzinie, on przekazał ją swojemu synowi Dżihadowi, tę umiejętność posiadł też Osama, nie można się jej wyprzeć, trzeba pielęgnować, hakawati potrzebuje publiczności, żeby historie żyły.
Osama staje się hakawatim, odświeża w pamięci opowieści dziadka, opowiada nieprzytomnemu już ojcu i zgromadzonej wokół szpitalnego łóżka rodzinie historię pochodzenia dziadka, oczywiście wybraną z wielu alternatywnych opowiedzianych przez niego.
Sam autor Rabih Alameddine jest hakawatim prowadzącym nas przez opowieści w opowieściach, a robi to tak wdzięcznie, że nigdy nie jesteśmy znudzeni i chcemy więcej. To taka książka, do której się wraca, a chyba nie ma takich wiele, właściwie można by zacząć czytać od nowa, zaraz po zakończeniu, bo na pewno coś nam umknęło, bo odkryjemy coś nowego w przeczytanych historiach.
Rodzina al-Charrat (samo nazwisko przysparzało im kłopotów, bo oznacza bajarza, gawędziarza) jest duża i barwna, ujmują historie znajomości dziadków, fascynacji wuja Diżhada gołębiami, edukacji Farida i Dżihada, zdobywania wymarzonych kobiet w każdym pokoleniu, z niezwykle zabawną, najbardziej współczesną Salwy i Howika. Łatwo wyobrazić sobie tę głośną kolorową zgraję jak wpada z zapasami jedzenia obchodzić wraz z Faridem, w szpitalu, święto ofiarowania i docinać sobie nawzajem.
Fascynują nie tylko baśniowe opowieści, ale również niepowtarzalny klimat Bejrutu, takiego jak samo go odebrałam i o czym pisałam przy okazji filmu „Karmel”,  złożonego, nowoczesnego, wielonarodowościowego, wieloreligijnego i wielowarstwowego miasta, miasta otwartego na świat i ludzi. Z kolei motyw powrotu do miasta młodości, jakże odmiennego, od tego, które pamiętamy i do swoich korzeni, próba zrozumienia swojej rodziny, równie barwnej i głośnej jak ta Osamy i jej historii, humor, a także sam motyw powrotu-chory ojciec-przywodziły na myśl „A Touch of Spice”. Z resztą Hakawati to doskonały materiał na film.
Wbrew jakimkolwiek stereotypom bardzo istotne i wyraźne w powieści Alameddina są kobiety, nowoczesne w każdych czasach w jakich przyszło im żyć, aktywne, dobrze wiedzące czego chcą i nie bojące się po to sięgać, od baśniowych postaci Fatimy i Lajli, poprzez prababcie i babcię Osamy, jego siostrę Linę, jej córkę Salwę i przede wszystkim jego matkę i współczesną Fatimę-przyjaciółkę Osamy, które nie poddawały się żadnym konwenansom i uważały, że inni mogą je akceptować lub nie za to jakie są, a przecież z takim myśleniem i obecnie wiele kobiet ma problem.

Na dokładkę kilka zdjęć, które zrobiłam w Bejrucie w zeszłym roku.










środa, 29 czerwca 2011

Melanzane alla Parmigiana

Z tą zapiekanką jest trochę roboty, ale smak w pełni rekompensuje nasz wysiłek.


Składniki:
2 rozgniecione ząbki czosnku
2-3 łyżki oliwy z oliwek
2 puszki krojonych pomidorów
Sól, pieprz do smaku
Szczypta cukru
4 duże bakłażany, pokrojone wzdłuż na cieniutkie paseczki (około 5 mm)
85g tartego parmezanu
Garść porwanych listków bazylii
1 ubite jajko
Rozgrzewamy patelnię grillową i lekko smarujemy oliwą. Układamy bakłażana i grillujemy z obu stron, w sumie około 5 minut, aż się zrumienii i zmięknie, odkładamy na papierowy ręcznik i tak samo postępujemy z kolejną partią, w razie potrzeby smarując patelnię oliwą, aż wszystkie kawałki zostaną zgrillowane.
Przygotowujemy sos: na łyżce oliwy podsmażamy czosnek, aż zacznie mocno pachnieć, wtedy dodajemy pomidory, sól, pieprz i cukier, odrobinę odparowujemy.
Układamy w naczyniu żaroodpornym, posmarowanym oliwą, warstwę bakłażanów, przykrywamy warstwą sosu, posypujemy parmezanem i bazylią, i tak, aż do wykończenia składników, oprócz parmezanu, który zostawiamy również do przykrycia zapiekanki. Na końcu rozprowadzamy na wierzchu równomiernie jajko i posypujemy pozostałym parmezanem. Pieczemy około 20 minut w 180 stopniach, aż wierzch ładnie się zrumieni.
Doskonała przystawka lub danie główne, smacznego!
Przepis, zmodyfikowany, pochodzi stąd:
http://www.bbcgoodfood.com/recipes/10033/aubergine-tomato-and-parmesan-bake-melanzane-alla-

1Q84 Tom 2



Kontynuacja losów Tengo i Aomamae na pewno czytelnika nie zawodzi, ale też, na pewno pozostawia z niedosytem. Ciężko czytać trylogię, której poszczególne części nie są odrębnymi historiami, a jedna książka stanowi kontynuację poprzedniej i ostatnia jeszcze się u nas nie ukazała. Dodatkowo, autor nie traci czasu na przypominanie nam co się wcześniej zdarzyło, dlatego, jeśli ktoś jeszcze nie przeczytał, lepiej poczekać aż ukaże się ostatni tom. Ja czekam na następną część z niecierpliwością. Co prawda, postanowiłam nie kupować nowych książek podczas tego pobytu w Polsce, bo jeszcze mam kilka nie przeczytanych, a w perspektywie, być może, przeprowadzka i więcej do pakowania i wysyłania, dla drugiego tomu 1Q84 zrobiłam jednak wyjątek.
W książce poznajemy dalsze losy bohaterów i staje się dla nich jasne, że jedno istniało w życiu drugiego przez ostatnie 20 lat i, że żadne z nich nie zapomniało scenki ze szkolnej klasy, kiedy to Aomame uścisnęła rękę Tengo.
Teraz już nie tylko Aomame widzi dwa księżyce i zdaje sobie sprawę, że żyje w jakimś równoległym świecie i roku, to samo dostrzega patrzący na niebo Tengo. Obydwoje też zaczynają rozumieć, że wdepnęli w coś większego i bardziej skomplikowanego niż sobie wyobrażali na początku. Tengo zaczyna widzieć konsekwencje swojego udziału w redagowaniu „Powietrznej Poczwarki” i są one bardziej tajemnicze i dramatyczne niż skandal, którego ewentualnie się spodziewali z wydawcą.  Dodatkowo postanawia zmierzyć się z przyszłością, spotkać  i porozmawiać z ojcem - pojechać do swojego „miasta kotów”, rodem z opowieści, którą czyta w pociągu. Aomame ma wykonać swoje ostatnie zlecenie, a to wiąże się z całkowitym odrzuceniem dawnej tożsamości i więzi. Poznajemy więcej detali na temat Little People, ich siły i sposobów odziaływania, a także, czym jest lub może być powietrzna poczwarka. Spotkanie Aomame z liderem Sakigake szokuje nas i ją samą, nic nie jest takie jak uważaliśmy, sądy, które które wydaliśmy jednoznacznie, nie przystają do sytuacji w świetle nowych faktów, to, co wydawało się na wskroś złe, nie daje się już osądzić w ten sam sposób.
Drugi tom trzyma w napięciu i z tym napięciem nas pozostawia, spodziewałam się, że rozwiąże więcej tajemnic, ale nie, Tengo i Aomame są blisko, bardzo blisko, ale czy w końcu się spotkają? Życie tej pary przygnębia, samotne posiłki, ćwiczenia, codzienna rutyna i dyscyplina, podróże i zmaganie się z codziennością i z tajemniczą sprawą, do której mniej lub bardziej świadomie się zbliżyli. I zupełnie nie wiemy gdzie to wszystko nas zaprowadzi. Gdzie zaprowadzi nas autor.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Służące


Do „Służących” Kathryn Stockett podeszłam trochę jak do jeża, stały na mojej półce od ponad roku, pomimo, że zachęcił mnie kiedyś opis na okładce trochę się bałam, że to będzie niezbyt mądre babskie czytadło, dlatego w końcu wybrałam tę książkę na podróż, do czytania w samolocie i na lotnisku. Jakże się zawiodłam, i to w najbardziej pozytywnym sensie, nie mogłam się oderwać i żałowałam, że już kończę czytać.
Autorce udała się naprawdę niełatwa sztuka, przybliżenia czytelnikowi, w wiarygodny sposób, stosunków jakie panowały pomiędzy czarnymi i białymi mieszkańcami amerykańskiego południa na początku lat 60 ubiegłego wieku. Książka trafia nawet do kogoś, kto ma na ten temat blade pojęcie i cóż, ukształtowane głównie przez amerykańskie kino i książki i to rzadko współczesne. Dorastając w Polsce, dawno temu oglądałam i czytałam "Przeminęło z Wiatrem", oglądałam "Północ-Południe", czytałam "Chatę Wuja Toma", w ostatnich latach czytałam i oglądałam "Smażone Zielone Pomidory" i oglądałam "Sekretne Życie Pszczół" i kilka innych filmów, których dobrze nie pamiętam. Oczywiście nie wrzucam wszystkich tych pozycji do „jednego worka”, chodzi mi po prostu o to, co ukształtowało moją, jak wspomniałam niewielką, wiedzę na temat.  Jednak Służące zyskują przede wszystki ze względu na swoją współczesność i na to, że w całości oddane są właśnie pokazaniu relacji czarno-białych, a także, ze względu na swoją wielowymiarowość, bo to również ważna książka o stosunkach między kobietami.
Narratorki w książce są trzy, dwie czarne służące i biała córka plantatora bawełny, na przemian obserwujemy ich odmienny punkt widzenia na różne sprawy, odbiór tych samych wydarzeń, a także wspomnienia i myśli.
Panienka Skeeter po powrocie do domu ze studiów, zupełnie nie potrafi się odnaleźć, marzy aby zostać dziennikarką, a nie o tym, żeby szybko wyjść za mąż jak jej przyjaciółki, które w tym celu przerwały naukę. Dodatkowo dziewczyna wyrosła w przekonaniu, że jest brzydka, nieatrakcyjna i za wysoka, nie pomagają też jej niesforne, poskręcane, sterczące włosy, a jej przezwisko z dzieciństwa (skeeter-komar) przylgnęło do niej na całe życie. Duży, pozytywny wpływ na to kim jest Skeeter wywarła jej czarna niania Constantine, o której tajemniczym zniknięciu dziewczyna próbuje się choć czegokolwiek dowiedzieć. Szukając pomysłu na siebie dziewczyna postanawia napisać książkę opisującą prawdziwe stosunki pomiędzy białymi a ich czarną służbą. Dzięki temu projektowi jej życie splata się z życiem dwóch czarnych służących Aibileen i Minny.
Aibileen nie jest typową służącą, jest piastunką wychowującą kolejne pokolenia białych dzieci, które kocha jak własne, ale zawsze odchodzi, aby zająć się kolejnym, kiedy osiągną ten wiek, gdy zaczynają traktować czarną niańkę jak ich rodzice-jak człowieka drugiej kategorii.
Minnie to doskonała kucharka o nieposkromionym temperamencie i niewyparzonym języku, przez który bezustannie ma kłopoty.
Na początku historii Skeeter pyta Aibileen czy chciałaby coś zmienić, jednak kobieta wydaje się po trochu zrezygnowana, pogodzona z losem i przestraszona. Jednak ta myśl i to pytanie nie daje jej spokoju, po jakimś czasie postanawia, że będą współpracować, aby stworzyć książkę, o której marzą, że coś zmieni, a do ich projektu przyłącza się też Minnie.
"Służące" raz po raz szokują, jesteśmy w latach 60, trwa wojna w Wietanamie, popularność zdobywają The Beatles i Bob Dylan, Martin Luther King walczy z dyskryminacją rasową, a stosunki na południu tylko formalnie nie są już niewolnicze. W miasteczku Jackson w Mississippi, czas się zatrzymał, kobiety ubierają się skromnie, wcześnie wychodzą za mąż i rodzą dzieci, a swoich służących, w większości mają za nic. Według inicjatywy jednej z wpływowych mieszkanek miasta rozpoczyna się projekt budowy osobnych toalet dla czarnej służby, która jak powszechnie wiadomo przenosi rozliczne zarazki i choroby...Czarnoskórzy mieszkańcy miasteczka giną przez nieodpowiednie warunki pracy, biali dokonują linczu na lokalnym aktywiście na rzecz praw kolorowych, na jego podwórku, na oczach rodziny.
Dużym plusem książki jest też język jakim posługują się pomoce domowe. Części książki opowiadane przez służące i przez Skeeter wyraźnie różnią się sposobem narracji i słownictwem, co dodaje całości wiarygodności i niewątpliwie wzbogaca ją.
Nie chcę zdradzać wszystkich szczegółów akcji i historii, a także, jak wspomniałam książka ma także zupełnie inny, uniwersalny charakter, po przez ukazanie stosunków między kobietami i ich cichej władzy. Tak jak pisałam na temat Ośmiu Zeszytów i ta książka pokazuje, że kobiety potrafią być wyjątkowo okrutne, po przez plotki i intrygii, z powodu zazdrości potrafią zniszczyć i wykończyć nawet najsilniejszych. Po co uciekać się do otwartej przemocy, jak można bezkrwawo zadać większy ból?
Przyjaciółka Skeeter z dzieciństwa, Hilly, to zło wcielone i oczywiście najbardziej wpływowa kobieta w miasteczku, to ona jest autorką „inicjatywy sanitarnej”, to ona potrafi zrujnować los każdej czarnej gosposi po przez plotki i pomówienia, potrafi nawet napiętnować swoją dawniej najlepszą przyjaciółkę i wykluczyć ją z „towarzystwa”, nie mówiąc już o wykluczeniu, kogoś z zewnątrz, kto według niej nie pasuje do lokalnej społeczności. Hilly otacza oczywiście wianuszek zaślepionych wielbicielek, które za nic jej się nie przeciwstawią i wiernie wykonują polecenia. Obserwujemy jak w tej małej, zamkniętej społeczności, która przecież odzwierciedla społeczność jakich wiele, muszą sobie radzić Ci, którzy zostali wykluczeni lub świadomie wybrali inną drogę.

wtorek, 7 czerwca 2011

Musicale, musicale

Tytuł przedstawienia z mojego ukochanego Teatru Muzycznego z Gdyni, sprzed wielu lat. Wychowałam się na musicalach i na teatrze muzycznym, do dziś często spotykam się z ludźmi, którzy musicali nie znoszą, ja tego nigdy nie zrozumiem. Moi rodzice bardzo lubią musicale i już jak byłam mała oglądaliśmy i nagrywaliśmy na video cokolwiek pokazała polska telewizja (cóż niewiele tego było, ach video:)), a, że Teatr Muzyczny mieliśmy dosłownie pod nosem, chodziliśmy do niego bardzo często, później miałam przyjaciółkę, której mama pracowała w Muzycznym jako inspicjentka i chodziłyśmy do teatru jak szalone, po kilka razy na te same przedstawienia, i co z tego, że przeważnie siedziałyśmy na schodach? W sumie z tych czasów zostało mi przekonanie, że teatr to nie jest coś od święta i że można chodzić do teatru równie często jak do kina, a także, może już gorszy nawyk, że nie trzeba się też stroić. Dopóki mieszkałam w Polsce wizyta w teatrze, w filharmonii i operze, to była konieczność przynajmniej raz na miesiąc-dwa, a każda premiera w Muzycznym nie do przegapienia. W musicalach lubię nie tylko muzykę, ale też dopracowanie szczegółów i kostiumy. Myślę, że moja duża sympatia do kiepskiego skądinąd i kiczowatego kina Bollywood też wynika głównie z miłości do musicali. (Choć kino Bollywood pełni też inną funkcję, według mojej przyjaciółki Wery to swoiste katharsis, człowiek się poryczy, pośmieje i skończy trzygodzinny seans trochę jak po praniu mózgu, a na pewno wyprany z uczuć i tego co go gnębiłoJ) Kocham też filmy muzyczne (wybaczcie moją egzaltację, ale naprawdę kocham), ostatnio z tęsknoty za chodzeniem do teatru postanowiłam odświeżyć  wspomnienia i obejrzeć wszystkie ulubione filmowe wersje musicali. Dodatkowo okazało się, że mój mąż, poza kilkoma musicalami, które obejrzał mieszkając w Cambridge i jeżdżąc do Londynu, nie zna właściwie żadnych filmowych wersji.
Obejrzeliśmy ostatnio:
Hair-mój numer jeden , fantastyczna muzyka, prosta, ale zawsze na czasie historia, film, który chyba najbardziej wpłynął na moją wczesną „młodość” i postrzeganie świata i sprawił, że w wieku lat 11 postanowiłam, że będę hippiskąJ, o tak, to postanowienie realizowałam przez kilka kolejnych lat, kilka lat niezwykle ciekawych doświadczeń i znajomościJ Jak miałam 13 lat zmieniłam szkołę podstawową i krążyły plotki, że rodzice przywieźli mnie z Afryki dlatego się tak dziwnie ubieram, he he, nie miałam łatwo z nauczycielami, ale, że dobrze się uczyłam, jakoś dawałam radę, w tym samym roku z dwa lata starszą koleżanką uciekłyśmy z domu, jeździłam na spotkania z księdzem Szpakiem, zarabiałyśmy z koleżankami na Monciaku w Sopocie plotąc tęczę z muliny, na włosach chętnych przechodniów, biegałam na bosaka po Trójmieście, trzy lata później pojechałam z kuzynką i jej znajomymi na Rainbow Gathering w Czechach...do tego wszystkiego myślę sobie, że mam bardzo tolerancyjnych rodziców, a mój mąż dodaje, że jak będziemy mieć córkę, która wda się we mnie, to ja będę z nią walczyć...

Hair w Teatrze Muzycznym, nie było moim ulubionym przedstawieniem, słabo wypadało w porównaniu do filmu.  To znaczy było dobre, ale film jest lepszy.
Jesus Christ Superstar- obejrzeliśmy przed Wielkanocą, bo w Polsce to tradycyjna pozycja w programie telewizyjnym tym okresie ( nie wiem czy w dalszym ciągu) i znów był to film, który obejrzałam najpierw dzięki rodzicom i wałkowałam go w kółko na video, choć nie aż tak jak Hair.

I znów klimaty hippisowskie, tak kiedyś przeze mnie podziwiane. Cudowna piosenka Marii Magdaleny, Teatr Muzyczny zabrał się za „Jesus ...” dwukrotnie, starej wersji nie było dane mi obejrzeć, bo byłam za mała, widziałam późniejszą, bez rewelacji. W starej wersji pojawiła się Małgorzata Ostrowska i Marek Piekarczyk z TSA.
Chicago, bardzo lubię film, uważam, że jest przezabawny, a aktorzy dobrani rewelacyjnie, w muzycznym Chicago wypadło jednak jeszcze lepiej, byłam dwa razy.

Skrzypek na Dachu-kolejny ukochany film i przedstawienie w teatrze, film, pomimo, że z 1971 cały czas fantastyczny w odbiorze, przedstawienie w muzycznym widziałam siedem razy...samo mówi za siebie, prawda? Nie potrafię powiedzieć, która wersja lepsza. Moja ulubiona piosenka to  „Sunrise, Sunset” i niestety nie raz maltretowałam nią koleżanki i dostawców w klubach karaoke w Chinach, maltretowałam, bo moje wykonanie do najlepszych nie należy. Dodatkowo bardzo miło wspominam, że mąż mojej przyjaciółki (och co za głos!) zaśpiewał mi tę piosenkę na naszej Imprezie pseudo-weselnej w Polsce i zawsze czekam z niecierpliwością i słucham z zapartym tchem (nie tylko ja) kiedy Jacek śpiewa „If I Were a Rich Man”!

Fame-obejrzeliśmy nową wersję, niestety była tak o niczym i w ogóle nie czułam nic do bohaterów, żadnej sympatii,  stary film podobał mi się bardziej. Bardzo dobre , dynamiczne  przedstawienie w Muzycznym, a dodatkowo miałyśmy z Werą i jej Mamuśką atrakcję w postaci oświadczyn na scenie, bardzo wzruszające! Werka stwierdziła, że po tych oświadczynach nie zadowoli się byle czym, książę, na białym koniu musi ją wyzwolić od złego smoka!
Kabhi Khushi Kabhie Gham- cóż, nie jest to klasyk gatunku musicalowego, ale bollywoodzka superprodukcja, wyciskacz łez (również tych ze śmiechu) i porywająca muzyka, dodatkowo we wspomnieniach, niezapomniana impreza przy dźwiękach muzyki z filmu z moimi przyjaciółkami.

Muszę dodać, że moje dwa ulubione musicale z wykonania w Muzycznym to „Człowiek z La Manchy” (obejrzane ponad 10 razy, „stara ekipa „ aktorów w teatrze) oraz fantastyczny „Sen Nocy Letniej” (obejrzany trzy razy, „nowa ekipa”) i w jednej z wersji obsady Steczkowska i pomimo, że podziwiam głos piosenkarki i śledzę jej poczynania od czasu pamiętnej „Szansy na sukces”, to aktorka z muzycznego była lepsza i zdecydowanie bardziej wytrzymała.  Hair i Sen Nocy Letniej zawdzięczają dużo, dużo Leszkowi Możdżerowi, bo to on odpowiadał za opracowanie muzyczne i według niego Sen, to nie musical, a trans-opera ( to określenie pojawiało się wcześniej w odniesieniu do Jesus CS).
Na uwagę w teatrze zasługiwał też Footloose, jednak filmu wpisuje się w film muzyczny, a nie musical i choć go lubiłam, Muzyczny wygrywa.


Z kolei musicale znane mi tylko z wersji filmowej, a które bardzo lubię to „Moulin Rouge”-jeden z moich ulubionych filmów ogólnie, mogę oglądać raz po raz, w nieskończoność oraz „Mama Mia”, co akurat było dla mnie dużym zdziwieniem, bo nigdy nie przepadałam za Abbą, a dzięki filmowi polubiłam, film zyskuje na pewno dzięki fantastycznej Meryl Streep i też katuję nim mojego męża, albo oglądam jak wychodzi obejrzeć mecz.


Hairspray- oglądaliśmy w zeszłym roku i nie zamierzam do niego wracać na razie, zarówno film pomimo fantastycznej obsady, jak i wersja teatralna zawiodły mnie, po prostu muzyka nie porywa. Musical widziałam w Szanghaju (w przednim towarzystwieJ), doskonale zrobiony, z niesamowitym rozmachem, ale nie należy do moich ulubionych.

Nasz projekt oglądania musicali jeszcze się nie zakończył, mamy w planach:
West Side Story-nie pamiętam zbyt dobrze filmu, nie jestem pewna czy widziałam, przedstawienie w Muzycznym pamiętam jak przez mgłę, mam sentyment do WSS, bo śpiewałyśmy kilka piosenek z musicalu z chórem.
Kabaret-fantastyczne przedstawienie w muzycznym I fantastyczny film, nie wiem co lepsze.
Grease-bardzo lubię film, dodatkowo miło wspominam śpiewanie piosenek z musicalu z chórem kiedy należałam do Ten Singu w YMCA. Muzyczny teraz się wziął za wystawienie, niestety nie będzie mi dane zobaczyć, co prawda będę akurat w Polsce, ale wybrałam balet „Eurazja” w Operze i Filharmonii Bałtyckiej, bo grają po raz ostatni, a dodatkowo odbiór łatwiejszy dla mojego męża, który nie zna polskiego.
Evita-bardzo lubię film, choć wiem, że było dużo krytyki pod jego adresem i wiem, że Madonna nie dała rady wyśpiewać wszystkich partii, ale lubię Madonnę, podoba mi się film, ale w porównaniu z Muzycznym wypada słabo.
Upiór w Operze-nigdy nie widziałam na żywo, film wiele lat temu, zamierzam powtórzyć.
Nędznicy-nigdy nie widziałam filmu i zamierzam to nadrobić, to było jedno z najlepszych przedstawień muzycznego, arcydzieło, najpiękniejsza kołysanka na świecie "Castle on a Cloud".
Tańcząc w ciemnościach- ach co tu dużo mówić, raczej lubię Von Triera, a Bjork to moja ulubiona piosenkarka, świetny film, tu już widzę nowy „projekt” powtórka  z Von Triera, dawno nie widziałam „Przełamując Fale” i bardzo chcę zobaczyć "Melancholię", ale czy zagrają na wyspie?
Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street- oglądam wszystko Tima Burtona, oglądam prawie wszystko z Johnnym Deppem i z Heleną Bonham-Carter (to często łatwo połączyć) zdecydowanie do powtórki, tym bardziej, że mąż nie widział!
Burlesque- przegapiłam w kinach, poczekam na dvd.
I na koniec, co widziałam w wersji teatralnej, ale nie w filmowej:
Cats-zupełnie do mnie nie trafia, pojechaliśmy obejrzeć dwa lata temu, warunki piękne, otwarty teatr na świeżym powietrzu, dobre opracowanie, ale nuda, nie podoba mi się wcale muzyka, wyszliśmy podczas antraktu.
Scrooge- doskonałe przedstawienie w Muzycznym, widziałam wielokrotnie i mogę oglądać i oglądać.
Olivier!-świetny Muzyczny
Szachy-naprawdę dobre przedstawienie w Muzycznym
Atlantis-niezłe przedstawienie w Muzycznym, ale bez fajerwerków
I...na pewno coś przegapiłam, ale cóż pamięć jest zawodna i wybiórcza, choć z drugiej strony, to co warte zapamiętania siedzi w głowie przez całe lata, bo niektóre z opisywanych przedstawień widziałam jeszcze jako dziecko.