poniedziałek, 25 października 2010

Wakacje c.d.

No więc (zdania nie zaczyna się od no więc), z HK polecieliśmy do Kuala Lumpur, a potem na Langkawi (mała wyspa blisko Tajlandii). Ogólnie muszę powiedzieć, że mnie Malezja z lekka rozczarowała, przedyskutowałam to samo z „moją Anią”(zawsze nazywam moje przyjaciółki „moja...Ania, Magda,...,Marta” jakby należały do mnie na własność, do tego dodaje, która np. moja Magda cypryjska, moja Magda warszawska, itp.) i zgodziła się ze mną.  
Po pierwsze Kuala Lumpur jest dla mnie zbyt nieuporządkowane, żeby kochać duże miasto, trzeba się w nim łatwo odnajdywać, a tego o KL nie można powiedzieć. Owszem istnieje transport publiczny, ale to wiele nieskoordynowanych ze sobą na wzajem systemów: metro, kolejka, autobusy, pociąg z lotniska i bałagan...Żeby poruszać się po mieście trzeba przesiadać się z jednego środka komunikacji na drugi, podróż z lotniska do centrum zajmuje zdecydowanie za dużo czasu i to już w samym mieście, bo korki są potworne, chyba, że z autobusu lub pociągu z lotniska przesiądziemy się od razu na metro, to można dojechać do centrum w miarę sprawnie.  
Samo miasto też nie zachwyca, korki, spaliny i hałas i niewiele poza tym. Poszliśmy zobaczyć Petronas Towers, warto zobaczyć, X się podobało bardzo, mi trochę mniej, bo widziałam Jin Mao w Shanghaju. Lecieliśmy z HK więc China Town to mała atrakcja. Być może KL zyskuje przy bliższym poznaniu, ale pierwsza wizyta nie zachęca do następnej.
Co muszę bardzo pochwalić z naszej podróży to Air Asia, tanie malezyjskie linie lotnicze, naprawdę tanie, sprawne, czyste, ładne samoloty, uśmiechnięta, przyjazna obsługa, tanie jedzenie na pokładzie, self check-in na lotnisku, na pewno jeszcze będziemy korzystać.

A najlepsze na Langkawi jest to, że jest mnóstwo jaszczurek! 1/3 moich zdjęć z wakacji to jaszczurki, piękne!

Cóż powiedzieć o Langkawi, jest przepięknie i...nudno. Ponieważ plażę mamy pod nosem i długie piękne lato na Cyprze, postanowiliśmy poświęcić na leniwe plażowanie jedynie cztery dni z naszych wakacji i to był dobry wybór. Langkawi to najbardziej turystyczne miejsce w Malezji i cieszę się, że nie wybraliśmy mniej turystycznego...Po pierwsze jest się zależnym głównie od swojego hotelu, tam będziemy jeść i spać i chodzić na drinka, bo nic innego w okolicy nie znajdziemy. Możemy przejść się do sąsiedniego hotelu, lub na główną ulicę, tam kilka restauracji i jadłodajni, ale dosłownie dwie czy trzy, które nie wyglądają jak ciężkie zatrucie pokarmowe, a ja naprawdę jadałam w przedziwnych miejscach w swoim nie tak długim życiu. Brak życia nocnego, knajp i imprezowni, znaleźliśmy jedną knajpkę (Babylon), którą zachwyciłabym się jako nastolatka, ale już teraz nie koniecznie. To była knajpka reggae, na plaży z muzyką na żywo, a goście to głównie małolaty i podstarzali pseudosurferzy.
Co nam się dla odmiany podobało, to plaża, piękna, szeroka, długa, pusta, biały piasek, błękitna woda i palmy kokosowe, marzenie. Podobało nam się też Spa i oferowane zabiegi, tanie i na bardzo dobrym poziomie. Dodam też, że gdyby nie to, że w zeszłym roku byliśmy na Bali (ja po raz drugi), to pewnie podobało by nam się bardziej, ale jak się „moja Ania” ze mną zgodziła i na pewno zgodzi się też Wera, nie ma drugiego takiego miejsca jak Bali.
Muszę też powiedzieć, że nie czuję się komfortowo w krajach muzułmańskich. O ile w Indonezji muzułmanie to jedno z kilku wyznań, dominujące, ale jednak jedno z kilku, a na przykład Bali jest w głównej mierze hinduistyczne, to w Malezji dominują muzułmanie. I nic złego by w tym nie było gdyby...Wyobraźcie sobie takie Langkawi, turystyczne resorty, gorąco i wilgotno i wszędzie kobiety w burkach, zakryte od stóp do głów, ze szparką na oczy lub w pełni zakryte, a obok nich ich mężowie, w szortach i klapkach. Takie pary widzieliśmy na plaży i przy basenie,  zawsze za rękę, podczas śniadania w formie bufetu, mąż nakładał jedzenie na talerz, żona dreptała obok i pokazywała palcem, co ma się znaleźć na talerzu , a później kawałki jedzenia znikały pod chustą, musi być cholernie nie wygodnie tak jeść. Nie chodzi tylko o to, że te kobiety wyglądają jak duchy i moja wyobraźnia jest zbyt wybujała i wyobrażam sobie co się pod taką burką znajduje i choć pewnie normalna, ładna kobieta, ja widzę ciała rodem z horrorów. Na dodatek mój mąż wybitnie wygląda na araba, już w zeszłym roku w Dubaju na lotnisku pytali go czy jest z Kataru... Wyobraźcie sobie więc taką parę mąż „ arab” mógłby być bratem któregokolwiek z mężów pań ninja  i ja taka biała i taka goła...Gapili się na nas, co chwilę ktoś pytał X skąd jesteśmy i czy jest muzułmaninem, lub wprost witał Salam Alaikum...
Cóż trochę nas to śmieszyło, a trochę nam było nieswojo czasami, choć wszyscy byli dla nas naprawdę mili. Po powrocie do HK poczułam, że miło być znów wśród cywilizacji i tych przepięknie, stylowo ubranych Hongkończyków, gdzie można pokazać kawałek ciała bez wzbudzania sensacji.



Shanghai-gdy chodzi o miłość


Lata  czterdzieste w Shanghaju,  w Europie szaleje II Wojna Światowa, w Azji jeszcze stosunkowo spokojnie, oglądamy ostatnie miesiące przed atakiem na Pearl Harbour i rozpoczęciem wojny na Pacyfiku. 
Amerykanin Paul Soames (John Cusack) próbuje poznać okoliczności śmierci swojego przyjaciela Connora (Jeffrey Dean Morgan), który został zamordowany w dzielnicy japońskiej. Paul oficjalnie pracuje jako dziennikarz, ale cały swój wysiłek skupia na śledztwie i rozwiajniu kontaktów, które mogą mu w tym pomóc. Poznaje wpływowego Anthoniego Lan-Tinga (Yun-Fat Chow), Chińczyka, który próbuje zapewnić spokój sobie i swojej żonie Annie ( Gong Li) po przez daleko idącą uległość w stosunku do okupujących Shanghai Japończyków.  Od początku znajomości z Tingiem, Paul odkrywa, że Annie daleko do posłusznej żony, przed mężem ukrywa nie tylko zamiłowanie do hazardu, ale przede wszystkim działalność w ruchu oporu. Anna ma wszelkie powody by nienawidzić Japończyków, jeszcze bardziej niż przeciętny Chińczyk, zamordowali jej rodzinę, a ją samą przed śmiercią uratowało jedynie małżeństwo z Anthonym.

Poprzez swoich nowch znajomych Paul poznaje japońskiego Kapitana Tanakę, wkrótce odkrywa, że Tanakę i Connora łączyła osoba wspólnej kochanki Sumi (Rinko Kikuchi) i z całą pewnością istnieje związek między Japończykiem, a śmiercią Connora. Bardzo szybko zdaje też sobie sprawę, że zaczyna zakochiwać się w Annie i gotów jest kłamać Tanace by ją chronić, pomimo, że Anna nie jest z nim do końca szczera. Anna prowadzi swoją wojnę z Japończykami i Tanką, podczas, gdy Paul chce rowikłać zagadkę śmierci przyjaciela...

Piękny film, wspaniałe zdjęcia, doskonale oddany klimat lat czterdziestych w każdym szczególe, kostiumy, wnętrza, muzyka. Świetni aktorzy, zarówno azjatyccy, jak i amerykańscy, czy europejscy (nie wymieniona wcześniej Franka Potente). Akcja trzyma w napięciu, ale bez przesady, jak w starym dobrym kryminale czy filmie szpiegowskim, choć ostatecznie Shanghai nie jest żadnym z wyżej wymienionych gatunków, to przede wszystkim film o miłości, o naiwności i zaślepieniu, kiedy się zakochujemy, o tym, ile jesteśmy w stanie poświęcić  i o tym, że to miłość najczęściej bywa źródłem wszelkich działań, nawet tam gdzie szukamy przyczyny w czym innym.


sobota, 23 października 2010

Chinese Box

No i miałam takie ambitne plany jeśli chodzi o pisanie, ale jak zwykle zalatana jestem...Uświadomiłam sobie, że jeszcze nawet nie napisałam o naszych wakacjach, a czas mija i emocje opadają i to nie będzie to samo.
Kocham Hong Kong, to po pierwsze, po drugie, to kolejna miłość, którą dzielę z Rudą i strasznie mi jej brakowało, jakoś tak jest, że jestem w Hong Kongu i powinna być ze mną Wera, podczas ostatniej podróży służbowej też tak czułam, tym bardziej, że miałyśmy jechać razem. Ruda jak jeździ do HK też mi smęci, że beze mnie to nie to samo. Jak myślę  o HK to zawsze mam przed oczami widok na Hong Kong Island z Tsim Sha Tsui, siedzimy na przystani, pijemy Tsing Tao i gapimy się na światła wieżowców.

Pamiętam jakie pożegnanie wyszykowała mi Ruda jak wyjeżdżałam na kontrakt do Szanghaju i jak się okazało, że do HK już razem nie pojedziemy.  W pewną niedzielę rano zadzwoniła i kazała mi się ubrać ciepło i czekać na nią, przyjechała po mnie, pojechałyśmy do niej pod dom, zaparkowałyśmy autko i poszłyśmy spacerkiem na plażę w Redłowie. Na plaży znalazłyśmy takie zwalone drzewo, gdzie dało się usiąść na konarze, Werka kazała mi zamknąć oczy, usłyszałam „klik” a potem „pij” i trzymałam w ręku Tsing Dao. Siedziałyśmy, gadałyśmy i piłyśmy piwko i to było takie magiczne, że zawsze będę pamiętać. I... znowu mnie poniosło...mój mąż, który z racji nieznajomości języka nie może czytać mojego bloga, zapytał „i o czym ty piszesz?” to mu odpowiedziałam, „o tym co gotuje, czytam, oglądam, myślę i czuję, ogólnie taki bałagan, szczególnie jak mnie poniesie”, usłyszałam tylko „no tak, tego się właśnie spodziewałem”. Cóż, tak mam, że zanim dojdę do sedna, to muszę historię życia opowiedzieć i moi znajomi o tym wiedzą, co gorsza, mam kilka koleżanek z tą samą przypadłością i mój mąż nie może wyjść z podziwu, że ktoś może tyle gadać i tak nie na temat. Jak się z nimi spotykamy gadamy  i ja i one i nie zamykamy się na dłużej niż przeżucie kęsa jedzenia, czy przełknięcie łyka winka. No tak, do brzegu, do brzegu...
Hong Kong to zdecydowanie jedno z moich ukochanych miast, bo ja ogólnie kocham duże miasta, to moja druga wielka miłość po Atenach ( gdzie spędziłam osiem miesięcy pod koniec studiów) ale w Hong Kongu nigdy nie miałam okazji pomieszkać, czego żałuję, ale i tak znam go całkiem nieźle, bo go odwiedziłam, jeśli dobrze liczę, trzynaście razy, ale teraz po raz pierwszy jako turystka.
Dla mnie to cudowne miejsce na wakacje, z wielu powodów, lubię jeździć na wakacje do miasta, szczególnie teraz, jak mieszkam na tej małej wyspie, gdzie czuję się troszkę klaustrofobicznie. Uwielbiam spędzać wakacje łażąc całymi dniami, uważam, że Hong Kong ma absolutnie najlepszy transport publiczny z jakim się spotkałam (nie byłam w Japoni). To najlepiej zorganizowane miasto w jakim byłam, nie sposób się zgubić, wszystko jest dograne w najmniejszych szczegółach, autobusy, metro, promy, wszystko punktualnie, ludzie pomocni, stacje przesiadkowe w metrze, gdzie tylko trzeba przejść na drugą stronę peronu, żeby zmienić linię, dogranie autobusów i metra, ach marzenie!

Hong Kong to absolutnie najwspanialsze miejsce dla mnie również ze względu na jedzenie, ach to jedzenie,  każdego dnia myślałam gdzie na lunch, gdzie na kolację, czego jeszcze nie spróbowaliśmy i jak tu wykombinować, żeby jeszcze to czy tamto zjeść. Mój mąż jest doskonałym partnerem w jedzeniu, kocha jeść tak jak i ja i zachwycał się każdym naszym posiłkiem, do tego jak jesteśmy w azjatyckiej restauracji wszystko jedno czy za granicą czy w domu, zdaje się na mnie z zamawianiem jedzenia.

HK jest doskonałym miejscem na zakupy, każdy kto tam był wie o tym, naprawdę można oszaleć, ze względu na X nie spędziłam tyle czasu na zakupach, ile bym chciała, za to spędziłam ten czas bardzo intensywnieJ
W HK miesza się stare z nowym,  chińska tradycja i nowoczesność , do tego mi się bardzo podoba ten lekko „oldschoolowy” klimat, zwłaszcza lądowej części HK (Kowloon), te budynki, które kiedyś były super nowoczesne, a teraz nadszarpnięte zębem czasu, kolorowe neony, sklepy z elektroniką i małe sklepiki, które sprzedają „cuda i dziwy” jak na przykład ususzone, wszelkie możliwe, morskie stworzenia wykorzystywane prze medycynę naturalną. Sklepiki te spełniają dodatkową „funkcję” rozsiewają charakterystyczny zapach, który nieodłącznie kojarzy  mi się z HK.

Co mi się nie podoba, cóż, zmiany, zmiany, od czasu mojej pierwszej podróży do Chin i HK minęło już parę ładnych latek, sześć dokładnie. O ile zmiany w Szanghaju podziwiam i uważam, że są na lepsze i za każdym razem byłam w pozytywnym szoku ile można zmienić i zbudować i jak się rozwinąć w przeciągu zaledwie kilku miesięcy, o tyle w HK nie wszystko mi się podoba. Pewnie wynika to też z faktu, że w Szanghaju za sprawą „Rewolucji Kulturalnej” już wcześniej zniszczono właściwie wszystko co stare i zabytkowe ( poza fragmentami starego miasta, czy pozostałościami kolonialnymi) i  rozwój dróg, budynków i środków transportu niczego już nie niszczy, powstaje piękne, nowoczesne miasto, o tyle w HK sprawy mają się inaczej. HK to takie pomieszanie zachodu i wschodu, starego i nowego, ale, że Hongkończycy mają zmysł do interesu robią ze wszystkiego biznes i wiele miejsc traci przez to urok.
Pamiętam, jak pierwszy raz pojechałam zobaczyć Tian Tan Buddę. Nie mogłyśmy spać z Werką, zaczęłyśmy gadać w łóżkach i postanowiłyśmy wstać, była piąta rano, niedziela,  szłyśmy przez wcale nie puste ulice, wsiadłyśmy w pierwszy Star Ferry na HK Island, oglądając po drodze wschód słońca,  potem w prom na Lantau i autobus do klasztoru Po Lin, byłyśmy pierwszymi zwiedzającymi. Klasztor budził się do życia, usłyszałyśmy modlących się mnichów i poszłyśmy ich podglądać. Wdrapałyśmy się do posągu buddy i podziwiałyśmy widoki i  po woli zaczynali przyjeżdżać  inni zwiedzający, my wsiadłyśmy w autobus do Tai O, małej wioski rybackiej.


Cóż teraz, wybudowano Tung Chung -pomarańczową linię metra (za rozbudowę metra chwała, ale coś za coś), wybudowano kolejkę linową Ngong Ping, która łączy stację metra ze stacją koło buddy i klasztoru. Kolejka pełna jest turystów, do wyboru zwykła kabina i kabina kryształowa (z przeźroczystą podłogą), pracownicy kolejki strzelają zdjęcia, po przyjeździe na górną stację można zakupić oprawioną fotkę, breloczek, lub kulę śnieżną ze swoim zdjęciem...dodatkowo można kupić bilety na jakieś wątpliwe atrakcje jak spacer z buddą...Na górze powstała „wioska” taki klimacik z lekka odpustowy. Droga do buddy pięknie poszerzona, wszystko zabudowane, zagospodarowane, do klasztoru jako takiego nie da się już dojść, budują jakąś nową turystyczną atrakcję za świątynią. Dzięki większej dostępności tłumy turystów, klimat jak Ocean Park, tylko, że tam mi nie przeszkadza, a tu nastawiałam się na coś innego. Nie mówię X się podobało, bo to co było do zobaczenia pozostało, tylko straciło trochę dawnej magii.
Trochę podobne odczucie miałam jak pojechaliśmy na Peak, po wyjściu z tramwaju ciężko znaleźć wyjście z budynku terminalu, schody ruchome prowadzą na górę i górę, aż się człowiek znajduje przy płatnej bramce na Sky Terrace, kolejny turystyczny wynalazek, po drodze mijając sklepiki z pamiątkami i elektroniką. My ruszyliśmy z powrotem na dół i znaleźliśmy wyjście. Na szczęście widok pozostał, za darmo, zapierający dech w piersiach, cudowny, poszliśmy na kawę poczekać aż się ściemni i podziwiać HK o zmierzchu.


Do tego napływa niestety strasznie dużo ludzi z lądowych Chin, z Indii, Pakistanu, ale nie tych fajnych, którzy nadają koloryt miastu, ale takich prostych robotników lub co gorsza ulicznych handlarzy i szukających pracy. Pamiętam, że jak byłam w HK po raz pierwszy i kilka kolejnych, zauroczyła mnie kultura ludzi, nikt się nie pcha, metro podjeżdża, środkiem przechodzą wysiadający, po obu stronach drzwi czekają ci, którzy chcą wsiąść, nikt się nie przepycha w sklepie, każdy czeka na swoją kolej, teraz cóż, gorzej i co gorsza widać, że to przyjezdni to zmieniają, bo rodowici Hongkończycy dalej kulturalni.
Narzekam, bo wiem jak było przedtem, ale dalej warto, och warto poczuć klimat tego cudownego miasta, dalej warto przejechać się tramwajem na Peak, przepłynąć się Star Ferry, zobaczyć Buddę, szlajać się po uliczkach, jeść i oddychać zapchem HK.

Ja jestem też miłośniczką Ocean Parku i kiedyś zabiorę tam swoje dzieciaki, jak się jakiś dochowam. Oceanaria, meduzy, złote rybki, ptaszki i mojego męża ukochane Pandy, show z delfinami i rollercoastery, na to warto poświęcić dzień.


Niestety tym razem nie udało nam się pojechać do Macau, bo pogoda nie sprzyjała, a ja się przeziębiłam (przez Pandy! Ale to już osobna historia). Choć ja byłam w Macau wcześniej i nie byłam wyjątkowo zachwycona, ale pojechać warto i X bardzo chciał pojechać, cóż następnym razem.
Na koniec, lubię życie nocne w HK, bardziej Knutsford Terrace niż Lan Kwai Fong, ale w obu miejscach można wędrować z knajpki do knajpki na kolejnego drinka, posłuchać muzyki na żywo. Mam wrażenie, że Knutsford jest trochę bardziej na poziomie, trochę starsi ludzie, mniej turystów, raczej ekspaci i lokalni, takie odbieranie obu miejsc wynika też z faktu, że mieszkam w bardzo turystycznym miejscu, z setkami turystów przewijającymi się przez całe lato i Lan Kwai Fong za bardzo budzi skojarzenia z klubami w Agia Napa pełnymi głośnych i nietrzeźwych angielskich turystów, które omijamy szerokim łukiem.
Po ostatnie Hong Kong może być bardzo tani i bardzo drogi, nie tak tani oczywiście jak lądowe Chiny, ale mimo wszystko w wielu miejscach można zjeść bardzo tanio. Teraz z perspektywy życia na Cyprze wyjście „na drinka” jest na tym samym poziomie cenowym, ale w porównaniu z Polską jest bardzo drogie. Natomiast zawsze można kupić tanie Tsing Tao w Seven Eleven i usiąść na przystani i gapić się przed siebie, tego nie zastąpi żadna knajpa i to serdecznie polecam.


wtorek, 12 października 2010

Był piątek, weekendu początek...

I pisze znowu, bo jakoś mi się nazbierało do pisania, a to z racji weekendu, który minął, gdzie:
-po pierwsze mąż pracował,
-po drugie byłam wczoraj na zwolnieniu z racji biopsji jakiegoś paskudztwa na mojej tarczycy.
Wczoraj przespałam, ale w sobotę i niedzielę, wprost nie mogłam usiedzieć.
Rozpakowałam nasze walizki, no prawie, jedną spakowałam, bo jeszcze nie mam miejsca na zimowe ciuchy, dopóki się lato nie skończy i nie spakuję letnich. To powinno nastąpić niedługo, bo stwierdzam, że zdecydowanie mi się pozmieniało odczuwanie temperatur, sobotnie 26 stopni przyjęłam jako przyjemny chłodek…Ale mimo wszystko tęsknię za polską jesienią, kolorami i GRZYBAMI, jak wszyscy wiecie na punkcie grzybów mam świra i już nawet nie zaglądam no moje grzybowe forum, bo mi przykro (pamiętasz Wera, że kupiłam pierwszego cyfraka, żeby robić zdjęcia grzybom?).

Po kolejne posprzątałam, a wierzcie mi było co sprzątać.
Po ostatnie nabałaganiłam gotując, ale mąż posprzątał…

Piątek


Kurczak w mleczku kokosowym z bananami


Na dwie osoby:

podwójna pierś z kurczaka/dwie pojedyncze
duży mało dojrzały banan
pół puszki mleczka kokosowego (200 ml)
szczypt cynamonu
łyżeczka słodkiej papryki
dwie łyżeczki proszku curry
sól
pieprz
szczypta ostrej papryki (jak kto lubi)
olej łyżka

Piersi oczyścić, posolić i popieprzyć. Na patelni rozgrzać łyżkę oleju, obsmażyć z obu stron piersi w wysokiej temperaturze, żeby się zrumieniły i zalać mleczkiem kokosowym, dodać papryki, curry, cynamon i sól i pieprz, można dodać jeszcze odrobinę wody. Przykryć i dusić, obracając od czasu do czasu, w sumie około 10 minut, po tym czasie dodać przekrojonego wzdłuż banana i dusić jeszcze pięć minut.

Podajemy z ryżem i sałatką

Ryż


Ja w tym samym czasie gotuję ryż, jaśminowy, na filiżankę ryżu daje dwie wody, nie solę, gotuję przeważnie w garnku do ryżu, który przywiozłam z Chin, ale dla małej ilości lepiej sprawdza się rondelek, bo w moim garnku trochę się przyrumienia na dnie.
Ryż płuczę albo i nie, jak czas pozwala, zalewam wodą, przykrywam, doprowadzam do wrzenia, zmniejszam temperaturę i gotuję, aż wchłonie wodę, około 15-20 minut, jak płukany to krócej, jak nie to dłużej.

Sałatka Orientalna


pół pęczka kolendry (na Cyprze jest w pęczkach jak pietruszka)
kilka pomidorków koktajlowych
ogórek
pół czerwonej cebuli
trochę posiekanej czerwonej kapusty (opcjonalnie)
starta marchewka (opcjonalnie)

sos:
łyżka słodkiego sosu chili
dwie łyżki jasnego sosu sojowego
łyżeczka oleju sezamowego
sok z pół cytryny
ewentualnie kilka kropli octu ryżowego, lub ocet zamiast cytryny

Wymieszać sos i zalać nim warzywa.

Podawać wszystko razem, to znaczy kurczaka i ryż i sałatkę.



Jedliśmy i oglądaliśmy Spy Game, które całkiem mi się podobało, jak na sensację, bo to nie mój jest mój ulubiony gatunek filmowy. Leciało w telewizji, zobaczyłam początek, to znaczy Chiny i osadę (Robert Redford i Brad Pitt) i obejrzeliśmy, ciekawie patrzyło nam się też na Bejrut, który odwiedziliśmy na początku tego roku i w którym zakochaliśmy się, ale to już inna historia.



W gratisie włochate nogi mojego męża przed telewizorem i zupełnie nie włochata Matylda.

P.S. Wybaczcie moje nie najpiękniejsze zdjęcia jedzenia, ale ja nie znoszę jak nie jest gorące więc trzeba je zrobić szybko!







Męczennice i nie o passiflorę tu chodzi



Chodzi mi po głowie, od piątkowej rozmowy z przyjaciółką, żeby napisać, co teraz napiszę i mam nadzieję, że nikogo nie obrażę. Jest to mianowicie tekst o kobietach męczennicach. Jak przeczytacie to zrozumiecie o jaki typ mi chodzi i wierzę, że każdy zna takowe. Ja się bynajmniej na naśmiewam nazywając kogoś męczennicą,  bo im się pomnik należy za cierpienie, chociaż, jako, że cierpią z wyboru to może i drugi za głupotę.
Ja w najbliższym otoczeniu mam cztery męczennice, z czego trzy naprawdę mi bliskie i ich los naprawdę leży mi na sercu, choć niewiele mogę zrobić.
Charakterystyka męczennicy: raczej nie skacze w kwiatka na kwiatek, „bywa w dłuższych związkach”. Męczennica to zazwyczaj kobieta nieprzeciętnie ładna i atrakcyjna, do tego może jeszcze być mądra i zdolna, ale tak jej się jakoś składa, że nieszczęśliwa.
Zazwyczaj, do czasu, trafia na całkiem fajnych facetów, zakochanych i dbających o nią, aby po jakimś czasie stwierdzić, że to nie to, ze ona go już nie kocha i wtedy się zaczyna, znajduje sobie faceta s...syna. Na początku facet może sprawiać całkiem niezłe wrażenie, inteligentny, czarujący, może być przystojny, lub nie, w porównaniu z męczennicą to nic specjalnego, bo ona to naprawdę mega atrakcyjna babka. Po jakimś czasie zaczynają się schody, z niego wyłazi wszystko co najgorsze, przewraca mu się we łbie, bo nigdy się nie spodziewał, że Taka babka mu się trafi, jak przysłowiowej ślepej kurze ziarno i zaczyna mu się wydawać, że jest nie wiadomo jaki wspaniały. Zaczyna się nad męczennicą znęcać, nudzi mu się, uważa, że jeszcze lepiej może trafić. Przeważnie znęca się psychicznie, choć zdarza się i przemoc fizyczna, a ona wszystko znosi i kocha, on traktuje ją jeszcze gorzej i ma o niej coraz gorsze zdanie, a ona dalej znosi i już nawet nie płacze, bo jego to irytuje.
 Jak męczennica spotyka się z koleżankami  wtedy może się wypłakać; przechodzi też przez różne fazy, czasem mówi, że już dosyć i od niego odchodzi, czasem go usprawiedliwia i opowiada dlaczego on się tak zachowuje, czasem opowiada o tym jak to dobrze jest ostatnio i wszystko ma się ku lepszemu i on się zmienia, czasem, jaki to on ma ciężki okres i ona go teraz nie może zostawić, bo on się załamie. Jej poczucie wartości spada, czuje się coraz bardziej nieatrakcyjna, a on coraz bardziej urasta w jej i swoich własnych oczach (nie ważne, że utył i wygląda paskudnie a i wcześniej raczej nie było na czym oka zawiesić), on się karmi miłością i zaślepieniem męczennicy, a jej mówi, że jest brzydka, gruba, nieatrakcyjna...
Jeśli macie przyjaciółki męczennice wiecie też, że one tak naprawdę nie chcą od Was żadnej rady, one tylko chcą się wygadać i wypłakać, a jak będziecie zbytnio krytykować s...syna to przestaną Wam w ogóle opowiadać co się dzieje i będą cierpieć w samotności. Cholera człowieka bierze, chce się taką potrząsnąć, żeby zrozumiała i nie marnowała życia, ale jak sama do tego nie dojrzeje, to nie ma szans. Męczennica bardzo odżywa, jak się wygada, ale rzadko znajduje na to czas, bo Jego potrzeby są na pierwszym miejscu, on chciał wyjechać gdzieś, ona nie może się spotkać, bo coś musi dla niego zrobić, itp. Dodatkowo męczennica jest tak umęczona tym wiecznym złym traktowaniem, że jakikolwiek przejaw „dobroci” ze strony jej oprawcy i jest on wynoszony na piedestał. Poza tym ona jest tak zapatrzona w Niego, że bardzo ciężko jej podjąć decyzję o odejściu, a jak już postanowi to znowu zaczynają się problemy.
On już się w zasadzie znudził i szuka sobie czegoś nowego, zwłaszcza ze swoim nowo zbudowanym ego, ale szkoda się pozbywać „wyznawczyni”, ślepo zapatrzonej w niego, więc  stara się ją jeszcze jakoś przy sobie utrzymać. Taki pies ogrodnika, bo ona jeszcze nie daj boże znajdzie sobie inną religię, choć kto ją zechce, on ją przecież trzyma tak trochę z litości...
Chciałam powiedzieć, że z natury nie jestem agresywna, ale może to kłamstwo, bo bym takim co nieco odstrzeliła. Dodatkowo, cholera mnie strzela, że nic nie można zrobić, żeby obudzić i dowartościować  takie fantastyczne kobiety.
Ja mam nadzieję, że „moje” męczennice się nie obrażą, jeśli w swoim zaślepieniu oczywiście dostrzegą tu siebie...I życzę Wam jak najlepiej i cieszę się, że jedna się obudziła i poszła dalej, jedna jest na najlepszej drodze, żeby to zrobić, a pozostałe dwie, cóż, bądźcie szczęśliwe i róbcie swoje...


środa, 6 października 2010

Ostatnia Noc...

Z powrotem w domu, z powrotem w pracy, wszędzie zaległości, nierozpakowane walizy, sterty prania i powoli powrót do rutyny: praca, joga, zakupy, gotowanie, oglądanie filmów, za chwilę grecki. No i skoro postanowiłam pisać bloga, to trzeba cosik naskrobać. Na wakacje, do czytania zabrałam Ostatnią Noc w Twisted River Johna Irvinga.

Muszę  przyznać, że jestem wielką fanką Itego autora i przeczytałam wszystko co napisał oprócz Metody Wodnej, bo jakoś nie mogłam się do niej przekonać. Za każdym razem, kiedy pojawia się jego nowo książka, czuję się jak dziecko, które ma właśnie odpakować prezent gwiazdkowy. Różnica jest taka, że nie muszę czekać na gwiazdkę, żeby to poczuć. Tylko kupić i biec do domu i czytać. No może trochę inaczej było tym razem, kupiłam Ostatnią Noc w Twisted River w sierpniu w Polsce wraz z kilogramami innych książek i oszczędziłam na wakacyjny wyjazd, czyli poczekała sobie miesiąc (dobra objętość na dwa tygodnie, jest szansa, że wystarczyJ).
Przeczytałam,  że to powrót Irvinga w dobrym, starym stylu, cóż dla mnie każdy powrót Irvinga jest w dobrym, starym stylu. Dużo tu elementów, które znamy z wcześniejszych książek autora i jego biografii : New Hampshire, niedźwiedź, stary pies, straszny wypadek samochodowy, zapasy, pisarz, wzmianki o Kurcie Vonnegucie, a jednak wszystko w całkiem nowej, zaskakującej aranżacji. Powieść jest porywająca i momentami przerażająca, historia, to jak na Irvinga przystało pasmo zbiegów okoliczności, które nie pozostawiają naszym bohaterom innego wyboru, jak tylko za nimi podążać i odnajdować się w coraz to nowych miejscach i sytuacjach.
Pokazane są silne więzi rodzinne i relacje między ojcem i synem, próba chronienia najbliższych przed złem i niebezpieczeństwami tego świata, co niestety nie zawsze jest możliwe. Ostatnią Noc...można nazwać sagą, pokazuje losy kilku pokoleń rodziny Dominica Baciagalupo, jej pochodzenie, wydarzenia, które złożyły się na jego narodziny, miejsce zamieszkania i nazwisko, które nosi, a także okoliczności, w których urodził się jego syn.
Dominic jest kucharzem w stołówce, w podupadającej osadzie flisaków i drwali Twisted River, w czasach, gdy era spławiania drewna powoli kończy się. Życie jest tam ciężkie, składają się na to zarówno warunki klimatyczne, jak i bardzo niebezpieczna praca. Nie ma czasu na subtelności, zażyłość między ludźmi, rytm tygodnia wyznacza praca, jedzenie w milczeniu, weekendowe popijawy, przemoc  i liczne śmiertelne wypadki przy pracy, często z udziałem dzieci. Dominic, który sam uległ wypadkowi jako nastolatek, jest kaleką, mocno kuleje na jedną nogę, próbuje zapewnić lepsze życie swojemu synowi. Danny pracuje jedynie w kuchni, trzymany jest z daleka od spławiania drewna, jego głównym zajęciem ma być też nauka i czytanie, aby nadrobić ponad poziom lokalnej kiepskiej szkoły. Przez dzieci flisaków jest traktowany jak dziwak i często mu się za to obrywa, bo przechodzi gładko z klasy do klasy w przeciwieństwie do pozostałych. Dominic stara się chronić syna przed popijawami w osadzie i zbyt wczesną inicjacją seksualną.Pomimo trudnych warunków życia kucharz  traktuje Twisted River jak dom, tu znalazła swoje miejsce jego matka, wysłana przez rodzinę, żeby urodzić nieślubne dziecko (Dominica), tu poznał i stracił swoją żonę i tu urodził się jego syn.  Ostatecznie niefortunny wypadek, pomyłka Daniela sprawia, że muszą z osady uciekać i, że będą się ukrywać przez kolejnych pięćdziesiąt lat, próbując odnaleźć spokój i bezpieczeństwo w coraz to nowych miejscach. Czy kiedyś im się uda? Ciężko na to pytanie odpowiedzieć, nawet po skończonej lekturze, jak to bywa u Irvinga; nie wiemy czy dobre zakończenie można naprawdę nazwać happy endem, zadajemy sobie pytanie, czy nie przyszło za późno? czy bohaterowie musieli przejść przez tak wiele?